Radosny żebrak. Louis de Wohl

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Radosny żebrak - Louis de Wohl страница 5

Radosny żebrak - Louis de  Wohl

Скачать книгу

zmarłego członka rodziny. Drzwi śmierci były zamurowane, jak gdyby próbowano zapobiec wejściu jedynemu gościowi, który mógłby ich użyć: śmierci we własnej osobie. Większość domów w Asyżu miała troje drzwi. Zwyczaj ten sięgał jeszcze czasów przedchrześcijańskich, kiedy uważano za zły znak przekroczenie progu, przez który przeniesiono zmarłego.

      Roberto z chudą twarzą przeżegnał się, gdy mijali drzwi śmierci.

      – Wielu umrze jutro, a jednak drzwi ich domów pozostaną zamurowane – powiedział. – Wolno mi spytać, czy też będziesz walczył w naszej armii, rycerzu?

      – Tak, będę – odrzekł Roger. – A ty, człowieku?

      – Ja nie, rycerzu. Nie wzięli mnie do straży obywatelskiej. To przez moje płuca. – Nagle Roberto uśmiechnął się. – Kiedyś żałowałem, że nie mam dobrego zdrowia, ale teraz nie jestem tego taki pewny.

      Z ulgą pociągnął za dzwonek przy głównym wejściu.

      Ku zdziwieniu Rogera drzwi otworzył służący w czymś w rodzaju liberii, a to była tylko pierwsza z wielu niespodzianek. Przedpokój był kosztownie umeblowany, okna w następnym pokoju zrobione ze szkła, nie z impregnowanego oliwą papieru, a na podłodze leżał piękny dywan. Nikt nie mógł wątpić, że ten Bernardone jest bogaty – prawdopodobnie nawet bogatszy od Bernarda z Quintavalle. Zamki wielu niemieckich szlachciców, jakie widział Roger, nie kryły w sobie tak cennych rzeczy.

      Pamiętał, co powiedział jego ojciec o rosnącym bogactwie kupców:

      – Są pracowici jak pszczoły zbierające i gromadzące miód. Nie należy im w tym przeszkadzać, dopóki nie będą mieli tyle, by warto było im to zabrać.

      Gdyby tylko było to możliwe. Z przykrością słuchał, jak ojciec to mówi, wiedząc, że utracił wszelką władzę i musi spędzić ostatnie lata życia na niezliczonych i bezowocnych wizytach u możnych, starając się zawsze zdobyć poparcie dla odzyskania swego zamku i lenna i, z niewiarygodnym wprost talentem, zawsze wybierając niewłaściwą osobę lub niewłaściwe stronnictwo.

      Moim dziedzictwem, pomyślał Roger, nie jest zamek ani tytuł. To fantasmagoria, chimera, ułuda. I nigdy nie będzie czymś więcej, jeśli nie pójdzie odnaleźć go sam, gdyby zaszła taka potrzeba.

      Tymczasem zjawił się ser Pietro Bernardone, gos-podarz, człowiek o tubalnym głosie, wesoły i serdeczny, zaokrąglony od dobrobytu, z czarnymi krzaczastymi brwiami i śladami siwizny na skroniach. Ubrany był z przepychem w strój z Lyonu, utkany przez tych francuskich czarodziejów. Uśmiechał się i kłaniał. To niezwykle uprzejme ze strony jego ekscelencji, że przysłał mu tak miłego gościa, zaraz ktoś zajmie się koniem rycerza, bo on wie, jak ważne jest, by koń był właściwie oporządzony; kolacja będzie gotowa za pół godziny, jeśli pan hrabia sobie życzy.

      Roger zgodził się nieznacznym skinieniem głowy. Na samą wzmiankę o jedzeniu ślina napłynęła mu do ust, a żołądkiem szarpnął ostry ból.

      Weszła wysoka, szczupła kobieta i Roger pomyślał przez chwilę, że nie jest jedynym gościem szlacheckiego pochodzenia, jakiego podejmuje ser Pietro Bernardone. Miała to, co malarze lubią nazywać „twarzą z dobrymi kośćmi”, rodzaj twarzy, która mało zmienia się z wiekiem. Jej ruchy były pełne godności i wdzięku, ale jakoś trudno było ją sobie wyobrazić uśmiechniętą.

      – Moja żona – powiedział Bernardone, robiąc ręką ruch, jakby wskazywał na jakiś znany obiekt. – Pani Pika pochodzi z południowej Francji, kolebki wielu dobrych i szlachetnych rzeczy. Nie ukrywam, że mam słabość do Francji, panie hrabio. Ty, będąc normańskiego pochodzenia, pierwszy to zrozumiesz. Moja żona jest z domu Boulement. – Nie mógłby powiedzieć tego z większą emfazą, gdyby ta dobra kobieta była księżniczką krwi.

      Zmieszała się, lecz nie uśmiechnęła. Prawdopodobnie nigdy się nie uśmiechała. Nie wyglądała na szczęśliwą. Światło lamp nie było zbyt silne, ale miał wrażenie, że niedawno płakała.

      Usłyszeli jakiś hałas na dworze i do pokoju wpadł młody człowiek, ubrany z takim przepychem, że przyćmiłby całą śmietankę niemieckiej arystokracji. Jego brązowe włosy były przycięte modnie i elegancko, ręce białe i wypielęgnowane – w jednej trzymał kapelusz z piórem, a w drugiej rumiane jabłko.

      Podbiegł do pani domu, pocałował ją w oba policzki i zakręcił wkoło, po czym objął Bernardone.

      – Wiecie, prawda? – zapytał zdyszanym głosem. – Wszyscy wiedzą; dobosze się o to postarali. Mamo, nie martw się o mnie, proszę. Wyjdę z tego z honorem. Wiesz o tym, tato, prawda? To początek, prawdziwy początek. Jak cudownie, że nadchodzi teraz, kiedy jestem już na to gotowy, a nie wtedy, gdy byłem małym chłopcem! Pułkownik pozwolił mi walczyć razem z jego kopijnikami. Przesyła ci wyrazy szacunku – i tobie, mamo.

      Ale kobieta odwróciła się i znikła bez słowa w pokoju obok.

      – Nie płacze, prawda? – zapytał młodzieniec w nagłym przypływie współczucia. – Muszę iść ją pocieszyć...

      – Zaczekaj – zawołał Bernardone. – Panie hrabio, to mój syn, Franciszek. Franciszku, hrabia Roger z Vandrii też będzie walczył w naszej armii.

      – Stokrotnie przepraszam, panie hrabio – powiedział Franciszek, składając dworski ukłon. – Asyż musi być bardzo dumny, mając pana po swojej stronie.

      Roger nie mógł powstrzymać uśmiechu. Ten mały strojniś był rozbrajający. Jedwabne pończochy, aksamitny kubrak i to pióro przy kapeluszu!

      – Franciszek jest moim oczkiem w głowie – powiedział z dumą Bernardone.

      – Nie wątpię – odrzekł Roger – a gdyby ktoś zobaczył nas obu na ulicy, to jego wziąłby za szlachcica. Podziwiam twój gust, Franciszku.

      – Jaki pan jest uprzejmy, hrabio – powiedział z zachwytem Franciszek. – Ale zawsze wiedziałem, że uprzejmość jest cechą prawdziwego szlachcica.

      Naprawdę tak uważa, pomyślał Roger. Niepokoiło go trochę, że wzięto jego ironię dosłownie. Najgorsze, że tak naprawdę nie mógł winić chłopaka za jego próżność. W rzeczy samej, można było go wziąć za młodego szlachcica, i to nie tylko z powodu jego stroju, barwnego jak pióra ulubionej papugi cesarza Filipa.

      Ku swemu zaskoczeniu Roger wyciągnął rękę do Franciszka Bernardone.

      Franciszek zrobił ruch, by ją uścisnąć, gdy uświadomił sobie, że w jednej ręce wciąż trzyma kapelusz, a w drugiej jabłko. Roześmiał się, rzucił kapelusz na podłogę, przełożył jabłko z prawej dłoni do lewej i wreszcie podali sobie ręce.

      – Jakaś dziewczyna dała mi to jabłko – powiedział, uśmiechając się. – Dają owoce i kwiaty wszystkim, którzy idą na wojnę.

      – Oprócz mnie – nie mógł się powstrzymać Roger.

      – Co za skandal! – powiedział Franciszek. – Ale prawdopodobnie nie wiedzą, że jesteś naszym sprzymierzeńcem. Jeśli nie wzbraniasz się przyjąć go ode mnie, panie hrabio...

      – Wprost przeciwnie, jestem zachwycony – odrzekł Roger.

Скачать книгу