Radosny żebrak. Louis de Wohl

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Radosny żebrak - Louis de Wohl страница 6

Radosny żebrak - Louis de  Wohl

Скачать книгу

widział, że nie tylko ona.

      Rozdział trzeci

      Dzień był gorący i Roger mocno się pocił pod zbroją. Arsenał w Asyżu zaopatrzył go w rynsztunek zrobiony na wyższego mężczyznę i niełatwo było go dopasować. Pleciona tunika i kołnierz z kolczugi, opancerzone rękawice, stalowy napierśnik i hełm z kapturem przylegały szczelnie do szyi i ramion, nie zostawiając otworu na perugiańskie strzały. Tylko kolczuga na nogach była giętka. Wykonanie pozostawiało wiele do życzenia i Roger początkowo myślał, że dano mu coś, czego nikt inny nie chciał. Później, gdy zobaczył asyską armię w komplecie, zdał sobie sprawę, że nie ma powodu do narzekań.

      Armia Asyżu miała trzon złożony z około stu pięćdziesięciu najemników; sam diabeł chyba wiedział, skąd ich wzięli. Dowódca, śniady, jednooki mężczyzna, był prawdopodobnie Hiszpanem lub Portugalczykiem. Rogerowi udało się zamienić z nim parę słów i dowiedział się, że przybył on ze swoim wojskiem zaledwie dzień wcześniej. To tłumaczyło nagłą decyzję ataku na Perugię; konsulowie czekali na przybycie zawodowych żołnierzy, a teraz, gdy już tu byli, należało ich od razu wykorzystać. Najemnicy sporo kosztowali, a oszczędność stanowiła jedną z głównych kupieckich cnót.

      To była w końcu wojna kupców przeciw kupcom.

      Najemnicy byli wojskiem pieszym. Asyżanie mieli oddział kawalerii oraz kopijników, do których on sam miał należeć. Konie mieli dobre – wyglądały na bardziej godne zaufania niż jeźdźcy, w większości synowie bogatych mieszczan, przyzwyczajeni raczej do paradowania konno w pięknych strojach, a nie do prawdziwej walki. Była też gwardia cywilna, sześć czy siedem setek obywateli uzbrojonych w co popadnie – miecze, piki, łuki i strzały, a nawet maczugi nabite żelaznymi gwoździami – prymitywną imitację straszliwego niemieckiego morgensterna.

      Wszystkie siły liczyły niewiele ponad tysiąc walczących mężczyzn.

      Roger pomyślał o Perugii, dumnym mieście na wzgórzu, będącym schronieniem dla wielu szlachetnie urodzonych z ich uzbrojoną świtą. Zastanawiał się, co dawało konsulowi Reviniemu taką pewność, że Asyż wygra. Revini wyglądał na człowieka rozsądnego i tak też mówił. Ale może liczył na element zaskoczenia i tu akurat mógł mieć rację. Nikt w Perugii nie wydawał się przejmować wojną. Nikt z nim nawet o tym nie rozmawiał, oprócz najstarszego z trzech braci Pisanich, a on też potraktował to tylko jako argument, by nikomu w tym czasie nie udzielać pożyczek... Byłoby zabawnie włamać się do jego solidnego biura i wziąć jako legalny łup to, czego odmówiono jako pożyczki! Tak również mogło się zdarzyć. Na wojnie wszystko jest możliwe, jak mawiał jego ojciec.

      Jechali przez szeroką Równinę Umbryjską. Gdzieś przed nimi, we mgle porannego słońca, leżały wzgórza Perugii.

      Ale to był taki niedorzeczny czas, kiedy każde małe miasto uważało się za niezależne królestwo. Odkąd Mediolańczycy pokonali cesarza Barbarossę pod Legnano jakieś dwadzieścia pięć lat temu, wszystkim mieszczanom wydawało się chyba, że mogą być równi każdemu na świecie.

      Pułkownik da Fabriano był silnym mężczyzną i przynajmniej umiał jeździć konno, czego nie dałoby się powiedzieć o większości tak zwanych kopijników.

      Mały Franciszek Bernardone nie był jednak taki zły. Próżny jak paw, oczywiście, i zupełnie zepsuty przez rodziców, miał przynajmniej dobre maniery i kierował koniem z naturalną elegancją. Poza tym jego optymizm był... wzruszający. Żywił głębokie przekonanie, że zdobędzie sławę i chwałę.

      Jego rodzice byli nastawieni mniej optymistycznie, szczególnie matka. Roger westchnął cicho i uśmiechnął się smutno. Wczoraj wieczorem udał się na spoczynek niedługo po kolacji – i to jakiej kolacji; musiał przywołać całą siłę woli, by powstrzymać się od przejedzenia w przeddzień wojennej wyprawy. Matka Bernardone zaprowadziła go do pokoju gościnnego. Kiedy życzył jej dobrej nocy, nic nie odpowiedziała. Zamiast tego po prostu stała, wpatrując się w niego, jak gdyby chciała czytać w jego najskrytszych myślach. Nie mogło jej się to udać, bo nie miał żadnych. Chciał się tylko położyć i zasnąć.

      Wyszeptała w końcu z przejęciem:

      – Panie hrabio... – a on przywołał na twarz wyraz uprzejmego zainteresowania. – Panie hrabio, błagam... niech pan czuwa jutro nad naszym Franciszkiem. Jest taki młody... i nigdy nie był na wojnie... Tak się martwię, tak bardzo się martwię.

      Obiecał jej to oczywiście, a ona dziękowała mu ze łzami i, zanim zdołał ją powstrzymać, uklękła i ucałowała jego ręce. Potem znikła, tłumiąc łkanie.

      To było niby naturalne, ale dość irytujące. Nie był dużo starszy od jej drogiego Franciszka – jeżeli w ogóle. I dlaczego sądziła, że on ma jakieś wojenne doświadczenie?

      Pewnie dlatego, że był w końcu rycerzem – i dlatego przeszkolono go na potrzeby armii. A może dlatego, że nie wydawał się zbytnio przejmować tym, co może się zdarzyć.

      Czy naprawdę o to dbał?

      Od śmierci ojca nie opuszczała go jedna tylko myśl: wrócić do domu, do domu na Sycylii, do domu w Vandrii. Pamięć o nim była boleśnie żywa. Niewielki szary zamek z dwiema wieżami, wznoszący się na szczycie wzgórza; wypełniony słodkim zapachem pokój, gdzie zwykle siadywała jego matka, blada i majestatyczna jak królowa, w towarzystwie swych służących; wielkie psy wałęsające się wszędzie; srebrny herb nad wysokim krzesłem w sali bankietowej; ojciec, pijący wino z przyjaciółmi przy głośnej rozmowie; broń i stary Oswald, starannie czyszczący miecze i kopie. Ogród z ulubionym zakątkiem matki, z widokiem na wspaniałą równinę; oleandry i drzewka cytrynowe, pomarańczowe gaje, palmy i rozgrzane słońcem skały, na których roiło się od małych, zielonych jaszczurek, bardzo trudnych do schwytania. Był za młody, by zrozumieć, czemu tak nagle musieli wyjechać i uciekać, by ocalić życie przed ścigającymi ich jeźdźcami tyrana – strasznego, okrutnego cesarza Henryka VI.

      Przez wszystkie te lata pod szarym niebem Północy marzył o Vandrii, tak jak mnich mógłby marzyć o niebie. Ale nie były to tylko rozmyślania i bezrozumna nadzieja. Wiedział, że Vandria tam jest i musi do niej jak najszybciej wrócić.

      Wyruszył już w dzień po pogrzebie ojca, mając w kieszeni mniej pieniędzy, niż niejeden szlachcic wydałby przez sześć miesięcy na utrzymanie najmniejszego ze swych psów. Dla tego powrotu wycierpiał wiele upokorzeń. Brano go za żebraka, oszusta, szpiega. A teraz ostatni hrabia Vandrii był żołnierzem tej żałosnej mieszczańskiej armii i miał zdobyć pierwsze bitewne doświadczenie pod ich śmiesznym sztandarem z inicjałami S.P.Q.A. Pierwsze bitewne doświadczenie – i być może ostatnie.

      Mieszkańcy Vandrii nigdy nie mieli szczęścia. Zawsze wisiało

Скачать книгу