Winnetou. Karol May
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Winnetou - Karol May страница 15
– Trzymałem się o tyle z daleka, że mi nie mógł nic zrobić, ja zaś wbiłem mu nóż między żebra.
– Czy jesteście przy zdrowych zmysłach? Zaatakowaliście go nożem?
– Tak, bo strzelby nie miałem.
– Co za człowiek! Prawdziwy, rzetelny greenhorn. Wziął ze sobą umyślnie ciężką strzelbę na niedźwiedzie, a gdy niedźwiedź przychodzi, strzela nożem zamiast z rusznicy. Czy uważałby ktoś coś podobnego za możliwe? Jak do tego doszło?
Opowiedziałem mu, jak się wszystko odbyło i jak się potem znowu starłem z Rattlerem.
– Człowiecze, jesteście lekkomyślny! – zawołał. – Nie widział jeszcze nigdy szarego niedźwiedzia i idzie nań jak na starego pudla! Muszę się natychmiast przypatrzyć temu zwierzęciu.
Obaj Indianie siedzieli na trawie razem z Kleki-petrą, a inżynier naprzeciwko nich, lecz rozmowa nie zaczęła się jeszcze. Czekali na powrót Sama i jego wyrok.
Wrócił niebawem i zawołał już z dala:
– Co za głupota strzelać do niedźwiedzia, a potem zmykać! Jeśli się nie chce stanąć z nim do walki, nie strzela się w ogóle, lecz zostawia go w spokoju, wówczas nic nikomu nie zrobi. Ten Rollins okropnie wygląda! Któż to zabił niedźwiedzia?
– Ja! – zawołał Rattler pospiesznie.
– Wy? A czym?
– Kulą.
– Tak też myślałem.
– A więc należy do mnie. Słuchajcie, ludzie! Sam Hawkens oświadczył się za mną! – krzyczał Rattler z triumfem.
– Wasza kula przeszła mu po głowie i urwała czubek ucha. Wskutek utraty takiego czubka grizzli ginie oczywiście na miejscu, hi! hi! hi! Jeśli to prawda, że kilku wypaliło naraz, to chybili ze strachu. Tylko jedna kula musnęła go w ucho, poza tym kul ani śladu. Są natomiast cztery potężne znaki od noża: dwa w okolicy serca, a dwa prosto w serce. Ale kto go pchnął nożem?
– Ja – odpowiedziałem.
– Nikt więcej? Wobec tego niedźwiedź jest wasz, to znaczy, futro jest wasze, a do mięsa mają prawo wszyscy. Taki zwyczaj panuje na Dzikim Zachodzie. Cóż wy na to, Mr. Rattler?
– Niech was diabeł porwie!
Sprawa była już załatwiona, przeto Bancroft wezwał wodza Apaczów, by przedłożył swoje życzenia.
– To, co chcę wypowiedzieć, nie jest życzeniem. To rozkaz – odrzekł dumnie Inczu-czuna.
– A my nie przyjmujemy rozkazów – rzekł tak samo dumnie inżynier.
Przez twarz wodza przemknęło coś jakby gniew, lecz pohamował się i rzekł spokojnie:
– Mój biały brat odpowie mi na kilka pytań. Czy mój biały brat posiada swój dom tam, gdzie mieszka?
– Tak.
– I ogród przy tym?
– Tak.
– Czy mój brat zniósłby, żeby mu sąsiad budował drogę przez jego ogród?
– Nie.
– Krainy po tamtej stronie Gór Skalistych i na wschód od Missisipi należą do bladych twarzy. Jakby się blade twarze zapatrywały na to, gdyby Indianie przyszli tam budować drogi żelazne?
– Wypędziłyby ich.
– Mój brat nie minął się z prawdą. Tymczasem blade twarze wciskają się tu, do kraju, który należy do nas, wyłapują nam mustangi, zabijają nasze bizony i szukają u nas złota i drogich kamieni. Teraz zamierzają nawet wybudować długą drogę, po której ma biec ich koń ognisty. Tą drogą przyjeżdżać będzie coraz więcej bladych twarzy, będą na nas napadać i zabierać powoli tę resztę, którą nam jeszcze pozostawiono. Cóż mamy na to powiedzieć?
Bancroft milczał.
– Czy mamy mniej praw niż wy? Nazywacie siebie chrześcijanami i mówicie ciągle o miłości, utrzymujecie jednak przy tym, że wam wolno nas okradać i grabić, a od nas żądacie, byśmy byli wobec was uczciwi. Czy to jest miłość? Czyż cały ten kraj nie należy do czerwonoskórych mężów? Odebrano nam go i co dostaliśmy za to? Nędzę, nędzę i jeszcze raz nędzę! Wypieracie nas coraz dalej i ograniczacie nasze terytoria tak, że wkrótce się już podusimy. Czy czynicie tak może z potrzeby, z braku ziemi? Nie, tylko z chciwości, bo w krajach waszych jest jeszcze miejsce dla wielu, wielu milionów. Każdy z was chciałby jednak posiadać całe państwo, cały kraj, czerwonoskóry zaś, prawowity właściciel, nie ma gdzie głowy położyć. Wy jeszcze wymagacie od nas, żebyśmy się pozwolili mordować, nawet bez obrony! Nie, my się będziemy bronić! Wasze prawa mają dwie twarze, wy odwracacie je ku nam jak wam korzystniej. Chcesz tutaj budować drogę. Czy pytałeś nas o pozwolenie?
– To niepotrzebne.
– Czemu? Czy to wasz kraj?
– Tak sądzę.
– Nie, on do nas należy. Czy kupiłeś go od nas? Czy darowaliśmy ci go?
– Mnie nie.
– I nikomu innemu. Jeśli jesteś człowiekiem uczciwym i przychodzisz tu budować drogę dla konia ognistego, to powinieneś był spytać najpierw tego, który cię wysłał, czy on ma na to prawo, a gdyby tak utrzymywał – zażądać dowodu. Tego jednak nie uczyniłeś. Zakazuję wam mierzyć tu dalej!
Starszy inżynier był w wielkim kłopocie. Jeśli chciał uczciwie wyznać prawdę, to nie mógł zbić tego oskarżenia. Przedstawił wprawdzie to i owo, ale były to same fałszywe wykręty.
– Dalszych mów nie potrzeba. Oświadczyłem już, że was tu nie ścierpię. Chcę, żebyście dziś jeszcze wrócili tam, skąd przyszliście. Zastanówcie się, czy posłuchacie, czy nie. Ja odejdę teraz z synem moim Winnetou i zjawię się tu znowu po upływie czasu, który blade twarze nazywają godziną, aby usłyszeć odpowiedź. Jeśli opuścicie te strony, będziemy braćmi, w przeciwnym razie wykopię topór wojenny między nami a wami. Jestem Inczu-czuna, wódz wszystkich Apaczów. Powiedziałem. Howgh!
„Howgh” jest wyrazem indiańskim, służy do nadania dobitności temu, co się powiedziało, a znaczy tyle co: amen, basta, tak będzie, a nie inaczej! Inżynier zwrócił się do Kleki-petry i poprosił o radę. Stary odrzekł:
– Róbcie, co chcecie, sir! Jestem tego samego zdania co wódz. Na czerwonej rasie dokonuje się ustawicznie zbrodni. Ale, jako biały, wiem, że Indianin broni się nadaremnie. Jeśli nawet wy stąd dziś odejdziecie, zjawią się jutro inni, którzy dokończą waszego dzieła. Ale pragnę was przestrzec. Wódz nie żartuje.
Wstał i oddalił się także, aby się uwolnić od ponownych