Winnetou. Karol May
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Winnetou - Karol May страница 18
– Hm! – mruknął Sam ponownie, patrząc na mnie z ukosa. – Wspomnieliście o zwłokach. Czy sądzicie, że zabiorą je ze sobą przy tym cieple?
– Tak.
– Nie pochowają po drodze?
– Nie. Zmarły cieszył się u nich wielką powagą. Zwyczaje ich wymagają, żeby go z taką powagą pochowano. Uwieńczeniem tej uroczystości byłoby zabicie przez nich mordercy i pochowanie go obok zwłok zamordowanego. Zachowają je więc niezawodnie i będą się starali dostać w ręce nas i Rattlera. O ile ich znam, to należy się tego spodziewać.
– A skądże ich znacie? Czy urodziliście się w ich kraju?
– Z książek, o których wy nie chcecie nic wiedzieć.
– Well! Jedźmy dalej!
Popędziliśmy cwałem przez równinę. Były to sawanny porosłe krótką trawą, jakich wiele rozciąga się pomiędzy źródliskami Canadianu a Pecos. Ślad był potrójny, jak gdyby ktoś sunął po ziemi wielkie, trójzębne widły. Widocznie konie szły tu jeszcze w takim szyku, w jakim widzieliśmy je podczas odjazdu Apaczów. Musiało być uciążliwe trzymać trupa wyprostowanego na koniu podczas tak długiej drogi, mimo to nie zauważyliśmy dotychczas, aby Indianie ułatwili sobie jakoś tę sytuację. Sądziłem jednak, że nie wytrzymają długo takiej jazdy.
Dalej preria zwężała się, przechodząc w wąski pas łąki, pokryty z rzadka krzakami. Tu przybyliśmy na miejsce, gdzie Apacze się zatrzymali. Było to w pobliżu kępy krzaków, z której wystrzelały w górę wysmukłe dęby i buki. Objechaliśmy ostrożnie zarośla i zbliżyliśmy się do nich dopiero wtedy, kiedyśmy się przekonali, że czerwonoskórych już tam od dawna nie było. Z jednej strony zarośli trawa była zupełnie stratowana i pognieciona. Nasze badania wykazały, że Apacze zsiedli tu z koni, odwiązali trupa i położyli na trawie, następnie wycięli tyki dębowe i odarli je z gałązek.
– Co oni mogli zrobić z tych tyk? – spytał Hawkens, patrząc na mnie jak nauczyciel na ucznia.
– Nosze lub rodzaj sani dla trupa – odrzekłem.
– Skąd o tym wiecie?
– Domyśliłem się. Już dawno czekałem na coś podobnego. To nie drobnostka podtrzymywać zwłoki na koniu tak długo. Spodziewałem się, że jakoś temu zaradzą na pierwszym postoju.
Zsiedliśmy z koni i prowadząc je za sobą, poszliśmy z wolna tropem, który wyglądał teraz zupełnie inaczej niż przedtem; był wprawdzie także potrójny, ale w odmienny sposób. Środkowy, szeroki, pochodził od kopyt końskich, a dwa boczne wyżłobiły sanie, które składały się widocznie z dwu gałęzi podłużnych i kilku poprzecznych.
– Od tego miejsca jechali jeden za drugim – zauważył Sam. – Nie stało się to bez powodu, jest dość miejsca, by mogli jechać obok siebie. Pospieszmy za nimi!
Dosiadłszy znowu koni, pomknęliśmy kłusem. W drodze rozmyślałem nad tym, dlaczego Apacze pojechali teraz gęsiego. Niebawem wydało mi się, że znalazłem właściwą przyczynę, i rzekłem:
– Samie, wytężcie wzrok! Ten ślad zmieni się wkrótce, a my tego nie spostrzeżemy. Oni sporządzili sanie nie tylko po to, żeby sobie ułatwić jazdę, lecz także po to, żeby się móc rozłączyć.
– Co wam przychodzi do głowy? Rozłączyć się? To by im się nawet nie mogło przyśnić, hi! hi! hi!
– Nie mogłoby się przyśnić, bo zrobili to na jawie. Dotychczas graliście wy rolę nauczyciela, a teraz ja was o coś zapytam. Czemu Indianie zwykle jeżdżą gęsiego? Chyba nie dla wygody ani nie ze względów towarzyskich?
– Po to, żeby jadący za nimi nie mógł policzyć, ilu było jeźdźców.
– Sądzę, że w tym wypadku jest to samo, bo dlaczegóż mieliby jechać gęsiego, kiedy jest dość miejsca na trzech jeźdźców?
– Przypadkiem albo, co jest może istotnym powodem, ze względu na zmarłego. Jeden jedzie przodem jako przewodnik, potem koń ze zwłokami, a na końcu drugi, aby uważać, czy sanie się mocno trzymają i czy trup nie spadnie na ziemię.
– Może i tak, ale ja biorę przede wszystkim pod uwagę, że im pilno do nas powrócić. Przewóz zastrzelonego trwa długo, przeto jeden z nich pospieszył prędzej, aby zawiadomić Apaczów.
Niebawem dotarliśmy do płytkiego, ale szerokiego koryta wyschłego strumienia, którym tylko z wiosną spływają wody z gór. Dno między obydwoma niskimi brzegami było zasypane okrągłymi kamykami, między którymi znajdowały się połacie piasku. Trop wiódł w poprzek koryta.
Jadąc powoli, przypatrywałem się dokładnie piaszczystym miejscom. Jeżeli dobrze odgadłem, to tu jeden z Apaczów miał najlepszą sposobność, aby zboczyć z drogi. Gdyby tylko zjechał trochę w dół wyschłym łożyskiem, wiodąc konia nie po piasku, lecz po kamieniach, gdzie nie zostawiał odcisków, mógł zniknąć bez śladu. Jeżeli zaś drugi z koniem wlokącym zwłoki pojechał dalej, to trop jego można było nadal uważać za trop pochodzący od trzech koni.
Jechałem za Hawkensem. Byliśmy już prawie po drugiej stronie, kiedy na piaszczystej mieliźnie, wśród kamyków, zobaczyłem okrągłe wgłębienie z pozapadanymi brzegami, wielkości dość dużej filiżanki. Nie miałem wówczas jeszcze ani tego bystrego wzroku, ani tego doświadczenia, które nabyłem później, ale od razu wydało mi się, że to wgłębienie pochodzi od kopyta końskiego. Dostawszy się na drugi brzeg, Hawkens chciał jechać dalej za tropem, lecz wstrzymałem go, mówiąc:
– Chodźcie no tu na lewo, Samie!
Pojechałem wzdłuż brzegu porosłego trawą. Nie ujechaliśmy więcej niż dwieście kroków, kiedy ujrzeliśmy ślady jeźdźca wychodzące z piasku na brzeg, a potem ciągnące się trawą ku południowi.
– Co to jest, Samie? – zapytałem z niemałą dumą, że mam słuszność, pomimo iż jestem nowicjuszem.
Małe jego oczka omal nie wylazły z oczodołów, a twarz wydłużyła się znacznie.
– Ślady końskie! – odrzekł zdumiony.
– Skąd się tu wzięły?
– Czy ja wiem!
– Ale ja wiem. Zostawił je jeden z Apaczów.
– Jeden z tych dwóch? Nie może być! – zawołał.
– Właśnie że tak! Rozłączyli się, jak się tego spodziewałem. Wróćmy do naszego tropu, a przypatrzywszy mu się dobrze, przekonamy się, że pochodzi teraz już tylko od dwóch koni.
– To byłoby zdumiewające! Zobaczymy! Jestem bardzo ciekaw!
Wróciliśmy i zaczęliśmy śledzić trop baczniej. Odczytaliśmy rzeczywiście, że stąd szły już tylko dwa konie. Sam Hawkens odkaszlnął kilka razy, zmierzył mnie podejrzliwym wzrokiem od stóp do głów.