Winnetou. Karol May
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Winnetou - Karol May страница 17

– Co z wami, sir? Nie jesteście głodni?
– Nie będę jadł.
– Czy uradziliście, co się stanie z Rattlerem? Należy go ukarać.
– A jak, waszym zdaniem, mamy się do tego zabrać? Czy może każecie zaprowadzić go do San Francisco, Nowego Jorku lub Waszyngtonu i zaskarżyć tam przed sądem jako mordercę?
– Głupstwo! My jesteśmy władzą, która ma go sądzić, gdyż podlega on prawom Zachodu.
– Czy ten Kleki-petra był waszym krewnym lub przyjacielem?
– Bynajmniej.
– O to właśnie idzie. Tak, Dziki Zachód rządzi się własnymi, niezmiennymi i szczególnymi prawami; żąda oka za oko, a krwi za krew, jak w Biblii. Jeśli popełniono morderstwo, to ktoś uprawniony do tego może natychmiast zabić mordercę albo tworzy się specjalny sąd, który wydaje wyrok i od razu go wykonuje. Ale do tego byłby potrzebny przede wszystkim oskarżyciel.
– Ja nim będę!
– Jako oskarżyciel moglibyście wystąpić tylko w wypadku, jeżeli zamordowany był waszym bliskim krewnym lub przyjacielem, ale właśnie stwierdziliście, że tak nie jest.
– Więc Rattler będzie korzystał z bezkarności?
– O tym nie ma mowy. Nie zapalajcie się tak! Daję słowo, że spotka go niechybnie kara ze strony Apaczów.
– A nas razem z nim!
– To bardzo prawdopodobne. Czy sądzicie zresztą, że zapobiegniemy temu, jeśli zabijemy Rattlera? Razem wędrujemy, razem dostaniemy się do niewoli i razem zawiśniemy na haku. Apacze nie tylko jego, lecz także nas uważają za morderców i skoro dostaną nas w ręce, postąpią z nami jak z mordercami.
– I to wszystko przez tego opoja! Apacze zjawią się tu oczywiście w większej liczbie.
– Rozumie się! Wszystko zależy więc od tego, kiedy nadciągną. Mamy czas, żeby umknąć, ale musielibyśmy zostawić wszystko i zaniechać roboty, która jest już na ukończeniu. Kiedy, waszym zdaniem, da się wszystko skończyć przy należytym pośpiechu?
– Za pięć dni.
– Hm! O ile wiem, nie ma tu w okolicy obozu Apaczów. Sprowadzenie pomocy powinno potrwać z siedem dni. Przypuszczam więc, że możemy mierzyć dalej.
– A jeśli wasze obliczenie okaże się mylne? Kto wie, czy Apacze nie ukryją na razie trupa w bezpiecznym miejscu i nie wrócą, aby strzelić do nas z zasadzki?
Sam Hawkens przymknął jedno ze swoich małych oczek, zrobił grymas zdziwienia i zawołał:
– Tam do licha, jacyż wy rozsądni i mądrzy! Ale, prawdę mówiąc, to nie było głupie, coście powiedzieli. Dlatego należy się dowiedzieć, dokąd się Apacze udali. O świcie pojadę za nimi.
– Przecież nie możesz jechać sam – rzekł Stone.
– Już ja bym sobie dał radę – odrzekł Sam. – Ale wyszukam sobie towarzysza.
– Kogo?
– Tego młodego greenhorna – rzekł. I zwracając się do mnie dodał: – Słyszeliście, jaki was jutro czeka wysiłek. Może nie będziemy mieli nawet chwili czasu na popas i spoczynek. Pytam więc, czy nie przekąsicie ani kawałka waszej niedźwiedziej łapy?
– Wobec tego spróbuję przynajmniej.
– Spróbujcie tylko, spróbujcie! Znam ja te próby, hi! hi! hi! Wystarczy skosztować, a nie przestaje się jeść, dopóki nic nie zostanie. Dajcie łapę: upiekę ją wam.
Poczciwy Sam miał słuszność. Kiedy dokonał swego kulinarnego arcydzieła, ugryzłem raz, a równocześnie z pierwszym kęsem zjawił się apetyt. Zapomniałem na razie o zmartwieniach i jadłem rzeczywiście dopóty, dopóki starczyło mięsa.
– A widzicie! – zaśmiał się do mnie Sam. – Istotnie o wiele przyjemniej jeść szarego niedźwiedzia niż zabijać. Wykroimy sobie teraz kilka tęgich kawałów szynki i upieczemy je dzisiaj jeszcze. Weźmiemy je jutro ze sobą na drogę, gdyż na takich zwiadach nie zawsze znajdzie się czas na upolowanie zwierzyny i nie można rozniecać ognia, żeby ją upiec. A teraz połóżcie się i wyśpijcie porządnie. Wyruszamy o brzasku, a trzeba nam sił na jutro. – Dobranoc, sir! Zaśnijcie prędko, żebyście byli wypoczęci, gdy was obudzę!
Spałem istotnie twardo, dopóki mnie nie obudził. Parker i Stone wstali już także, a reszta z Rattlerem włącznie pogrążona była jeszcze we śnie. Zjedliśmy po kawałku mięsa, napiliśmy się wody, napoiliśmy konie i odjechaliśmy. Sam Hawkens udzielił towarzyszom wskazówek, jak się mają zachować w razie niebezpieczeństwa. Słońce jeszcze nie wzeszło, kiedy rozpoczęliśmy tę jazdę, która łatwo mogła się stać niebezpieczna. Były to moje pierwsze, moje najpierwsze zwiady! Ogarnęła mnie ciekawość, jak się też one skończą. Ileż to takich jazd przedsiębrałem później!
Obraliśmy kierunek, w którym odjechali obydwaj Apacze, to jest doliną w dół, a na dole wzdłuż skraju lasu. Na trawie widniały jeszcze ślady; nawet ja, greenhorn, je zauważyłem. Wiodły one na północ, gdy tymczasem mieliśmy szukać Apaczów na południu. Za zakrętem doliny ukazała się przed nami w rosnącym na łagodnym zboczu lesie łysina, spowodowana prawdopodobnie żarłocznością jakichś owadzich szkodników. Tam prowadziły ślady. Przez pewien czas jechaliśmy przez ową łysinę, po czym znaleźliśmy się na prerii, która ku południowi wznosiła się równo i z wolna jak pochyłość dachu. Tu także widać było ślady. Apacze objechali nas bokiem. Znalazłszy się na szczycie owego dachu, ujrzeliśmy pod sobą wielką, porosłą trawą płaszczyznę, która zdawała się ciągnąć bez końca ku południowi. Mimo iż od odjazdu Apaczów upłynęło trzy czwarte doby, widzieliśmy ich ślady ciągnące się równiną w prostej linii. Sam, który dotąd nie rzekł ani słowa, potrząsnął głową i mruknął pod wąsem:
– Ten ślad mi się wcale, a wcale nie podoba!
– A mnie za to bardzo – odpowiedziałem.
– Bo jesteście greenhorn. Wam się ten ślad podoba, bo ciągnie się przed wami tak pięknie, prosto, że ślepy potrafiłby go wymacać rękami. Mnie jednak, staremu bywalcowi sawann, wydaje się to podejrzane.
– Mnie nie.
– Bądźcie cicho, szanowny sir! Nie po to was wziąłem ze sobą, żebyście mi ucierali nosa swoimi niedowarzonymi poglądami. Gdy dwaj Indianie pokazują tak wyraźnie swe ślady, budzi to zawsze podejrzenie, tym bardziej że opuścili nas we wrogich zamiarach. Nasuwa się łatwo przypuszczenie, że chcą nas zwabić w pułapkę. Wiedzą przecież, że pójdziemy za nimi.
– Jestem innego zdania. Nie wierzę w żadną pułapkę.
– Tak? Dlaczego?