Winnetou. Karol May
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Winnetou - Karol May страница 16
Odszedłszy niedaleko od obozu, usiedliśmy pod drzewem. W czasie rozmowy przypatrywałem się dokładnie rysom jego twarzy. Życie wyryło na niej głębokie ślady. Były to ślady zwątpień i strapień, rysy, jakie pozostawia troska i niedostatek.
– Co do mnie, byłem złym człowiekiem – mówił – chociaż nigdy nie popełniłem zbrodni. Po długich latach walki wewnętrznej znalazłem spokój, porzuciwszy świat i ludzi. Poszedłem między Apaczów i starałem się przystosować swoją działalność do ich zwyczajów. Pozyskałem ich zaufanie i dziś już patrzę na pierwsze wyniki mej pracy. Chciałbym, żebyście poznali Winnetou: dzieło, którym najbardziej się chlubię. Ten młodzieniec ma wielkie zdolności. Gdyby był synem europejskiego księcia, zostałby wielkim wodzem lub jeszcze większym bohaterem pokoju. Jako syn wodza indiańskiego, zginie jak cała jego rasa. Pragnę aż do chwili śmierci być przy nim w każdej przygodzie, niebezpieczeństwie i potrzebie. To moje duchowe dziecko, kocham go bardziej niż siebie samego, a gdyby mi kiedy przypadło to szczęście, żeby przeznaczona dlań kula ugrzęzła w moim sercu, umarłbym za niego z radością.
Zamilkł, spuściwszy głowę. Po długiej chwili zapytał z cicha:
– Jak to się stało, że wynurzyłem się przed wami, sir? Widzę was po raz pierwszy, a może i ostatni. Tak mi jakoś dziwnie, tak mi smutno, ale ten smutek nie jest uczuciem bolesnym. Podobny nastrój przychodzi, kiedy liście spadają w jesieni.
Spojrzał pogrążony w cichej, półświadomej tęsknocie ku dolinie, skąd zbliżali się Inczu-czuna i Winnetou. Jechali teraz na koniach, a luźnego konia Kleki-petry prowadzili ze sobą. Powstaliśmy, by udać się do obozu, gdzie przybyliśmy równocześnie z nimi. Rattler stał oparty o wóz i z nabrzmiałą, czerwoną twarzą wytrzeszczał na nas oczy. Podczas naszej nieobecności wypił tyle, że już nie mógł pić więcej i wyglądał bardziej na zwierzę niż na człowieka. Postanowiłem nie spuszczać zeń oka.
Indianie zsiedli z koni i przystąpili do nas.
– Czy moi biali bracia rozważyli, czy mają pozostać tu, czy odejść? – zapytał Inczu-czuna.
Starszy inżynier, szukając polubownego rozwiązania, odrzekł:
– Gdybyśmy nawet chcieli odejść, to nie możemy, gdyż musimy się stosować do wydanych nam rozkazów. Pchnę dziś jeszcze posłańca do Santa Fe po rozporządzenia. Gdy wróci, będę mógł odpowiedzieć.
– Nie będę czekał tak długo. Biali bracia muszą oświadczyć natychmiast, co uczynią.
Rattler napełnił sobie czarkę wódką i podszedł ku nim. Sądziłem, że coś knuje przeciwko mnie, on jednak zbliżył się do Indianina i rzekł bełkocząc:
– Jeżeli Indianie wypiją ze mną, to spełnimy ich wolę i odejdziemy, inaczej nie. Niechaj młody zaczyna. Masz tu wodę ognistą, Winnetou!
Podał mu czarkę, lecz Winnetou cofnął się z odmownym gestem.
– Co, nie chcesz się napić ze mną? To straszna obelga!
I zanim ktokolwiek zdołał temu przeszkodzić, Rattler rzucił młodemu Apaczowi w twarz czarkę razem z zawartością. Według pojęć indiańskich jest to obraza godna śmierci. Ale Winnetou uderzył tylko Rattlera pięścią w zęby tak silnie, że ten runął na ziemię. Przygotowałem się już, by między nich wkroczyć. Jednak uderzony spojrzał tylko groźnie na młodego Apacza i klnąc poszedł do wozu.
– Pytam znowu – rzekł wódz – ale po raz ostatni. Czy blade twarze opuszczą jeszcze dziś tę dolinę?
– Nie wolno nam tego uczynić – brzmiała odpowiedź.
– To my ją opuścimy. Nie ma między nami pokoju.
Próbowałem jeszcze pośredniczyć, ale na próżno; wszyscy trzej odeszli do koni. Wtem zabrzmiał głos Rattlera:
– Precz stąd, czerwone psy! Ale za policzek zapłaci mi ten młodzieniec natychmiast!
Dziesięćkroć prędzej, niż się tego po jego stanie można było spodziewać, porwał strzelbę z wozu i wymierzył do Winnetou, który stał w tej chwili zupełnie odsłonięty. Kula byłaby go na pewno dosięgła, ale Kleki-petra skoczył, aby zasłonić sobą młodego Apacza. Huknął strzał, Kleki-petra chwycił się ręką za serce, zachwiał się w jedną i w drugą stronę i padł na ziemię. W tej samej chwili runął i Rattler, powalony przeze mnie pięścią. Aby zapobiec strzałowi, podbiegłem szybko ku niemu, ale niestety za późno. Podniósł się ogólny krzyk zgrozy, tylko obaj Apacze nie wydali głosu. Uklękli obok przyjaciela, który się poświęcił za swego ulubieńca, i badali w milczeniu ranę. Kula wbiła się w piersi tuż koło serca, a krew buchała gwałtownie. Kleki-petra miał oczy zamknięte, a twarz bladła mu coraz bardziej.
– Weź jego głowę na kolana – poprosiłem Winnetou. – Gdy otworzy oczy i zobaczy ciebie, lżej mu będzie umierać.
Młody Indianin bez słowa poszedł za moim wezwaniem; nie drgnęła mu powieka, tylko wzroku nie odwracał od twarzy konającego przyjaciela. W chwilę później umierający z wolna otworzył oczy. Ujrzał Winnetou i uśmiech szczęścia przebiegł przez jego zapadłe oblicze.
– Winnetou, Winnetou, o mój synu Winnetou! – wyszeptał słabo.
Potem wydało się, że jego gasnące oko szuka jeszcze kogoś, aż wreszcie spoczęło na mnie.
– Zostań przy nim… – rzekł Kleki-petra – bądź mu wierny… prowadź dalej… moje dzieło…
– Zrobię to. Na pewno, zrobię to!
Złożył ręce do modlitwy. Jeszcze raz krew buchnęła mu z rany, głowa opadła do tyłu… Po chwili już nie żył.
Biali stali w milczeniu dokoła, czekając, co uczynią Apacze. Ci, nie spojrzawszy już na nas ani razu, posadzili trupa na konia, przywiązali go doń, potem wsiedli na swoje konie i podtrzymując chylące się zwłoki Kleki-petry, odjechali. Nie rzucili ani słowa groźby lub zemsty, nie odwrócili się ku nam ani na chwilę, ale to było gorsze, o wiele gorsze, niż gdyby nam zaprzysięgli najstraszniejszą śmierć.
Osiodłałem konia i odjechałem, pragnąłem zostać sam. Dopiero późno wieczorem, znużony i przybity wróciłem do obozu.
ROZDZIAŁ TRZECI
WINNETOU W PĘTACH
Mimo że późno wróciłem, zastałem jeszcze wszystkich na nogach z wyjątkiem Rattlera, który odsypiał swoje przepicie. Hawkens zdjął skórę z niedźwiedzia, ale mięsa nie tknął. Gdy zsiadłem z konia i zaprowadziłem go na miejsce, mały westman rzekł do mnie:
– Gdzie wy się podziewacie, sir? Czekaliśmy na was, bo chcieliśmy skosztować mięsa, a nie mogliśmy go pokrajać bez waszego pozwolenia. Na razie ściągnąłem zeń tylko surdut, tak dobrze na niego zrobiony, że nie miał ani jednej fałdy, hi! hi! hi! Nie weźmiecie mi chyba tego za złe. A teraz rozstrzygnijcie, jak podzielimy się mięsem.
– Dzielcie,