Winnetou. Karol May

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Winnetou - Karol May страница 25

Winnetou - Karol May

Скачать книгу

i zwierząt, niż nas jest. Jeśli deszcz spadnie, trawa prędko się podniesie. W przeciwnym razie ślady obozu byłyby widoczne jeszcze po czterech lub pięciu dniach. Oddalę się z Kiowami czym prędzej.

      Wkrótce Indianie odjechali wraz z Samem i jego dwoma towarzyszami. Oczywiście miejsce, które Sam postanowił wybrać, musiało leżeć na linii naszych pomiarów, inaczej bowiem kosztowałoby nas to zbyt wiele czasu i wpadłoby w oko Apaczom.

      Posuwaliśmy się za nimi z wolna, w miarę postępu naszej roboty. Około południa spełniła się przepowiednia Sama, i to w ten sposób, jaki jest właściwy tylko tym szerokościom geograficznym. Zdawało się, że się niebo otwarło.

      Wśród tej ulewy nadszedł Sam z Dickiem i Willem. Spostrzegliśmy ich dopiero, gdy się zbliżyli na dziesięć do piętnastu kroków, tak gęsty deszcz padał. Dowiedzieliśmy się, że znaleźli stosowne miejsce. Parker i Stone mieli je nam pokazać, a Hawkens wyszedł na zwiady, zabrawszy ze sobą trochę żywności. Wybrał się pieszo, bo tak mógł się lepiej ukryć niż z mułem. Gdy zniknął za gęstą zasłoną deszczu, doznałem uczucia, że katastrofa zbliża się pospiesznym krokiem.

      Jak niezwykła była ulewa, istne oberwanie chmury, tak też prędko się skończyła. Naraz zamknęły się niebieskie upusty, zaświeciło nad nami słońce, przeto na nowo podjęliśmy przerwaną pracę.

      Zauważyłem, że Sam Hawkens słusznie przewidział dziś rano skutki deszczu. Kiowowie przejeżdżali tym szlakiem, a mimo to nie widać było śladów kopyt ich koni. Idący za nami Apacze nie mogliby się domyślić, że mamy dwustu sprzymierzeńców w pobliżu.

      Nazajutrz rano dotarliśmy po krótkiej pracy do potoku tworzącego dość duży staw, prawdopodobnie napełniony zawsze wodą, gdy tymczasem koryto potoku było przeważnie wyschłe. Obecnie jednak, na skutek ulewy, woda przelewała się przez brzegi. Do stawu prowadził wąski szmat sawann, otoczony drzewami i zaroślami. Brzeg tworzył w tym miejscu półwysep porosły także drzewami i krzakami. Wąski tam, gdzie się łączył z lądem, rozszerzał się ku środkowi stawu tak, że miał kształt prawie kolisty. Po drugiej stronie stawu wznosiło się łagodne, lesiste wzgórze.

      – Oto miejsce obrane przez Sama – rzekł Stone, spoglądając dokoła okiem znawcy. Powiadam wam, że nie mogliśmy znaleźć lepszego miejsca na napad dla czerwonoskórych!

      Jego długa, chuda, ogorzała twarz świeciła wprost od wewnętrznego zadowolenia, ale starszy inżynier nie podzielał bynajmniej tego zachwytu i rzekł potrząsając głową:

      – Jacy wy jesteście dziwni, Mr. Stone! Ogarnia was radość z tego powodu, że na was napadną. Mnie zaś to tak dalece martwi, że się stąd zabiorę!

      – Aby tym pewniej wpaść w ręce Apaczów! Strzeżcie się podobnych myśli, Mr. Bancroft! Spojrzyjcie tylko za wodę! Tam na wzgórzu siedzą w lesie Kiowowie. Ich zwiadowcy powyłazili na najwyższe drzewa i zauważą nadciągających Apaczów, gdyż mogą stamtąd objąć okiem całe sawanny.

      – Ależ – wtrącił starszy inżynier – co nam to pomoże w razie napadu Apaczów, że za wodą kryją się w lesie Kiowowie?

      – Oni tam są tylko tymczasem. Skoro zwiadowcy Apaczów oddalą się, Kiowowie natychmiast zejdą i ukryją się na półwyspie, gdzie nie będzie ich można dostrzec.

      – A zwiadowcy Apaczów tam nie pójdą?

      – Nie, bo tam, gdzie półwysep styka się z brzegiem, ma tylko trzydzieści kroków szerokości, a tę szerokość zabarykadujemy naszymi końmi. Przywiążemy tam konie do drzew. Indianin na pewno się nie zbliży, gdyż konie mogłyby go zdradzić parskaniem.

      – A co będziemy robili do tego czasu? Możemy pracować? – spytałem.

      – Tak, tylko musicie być wszyscy tutaj w decydującej chwili.

      – A więc nie traćmy czasu. Chodźcie, panowie, aby coś jeszcze zrobić!

      Poszli za mym wezwaniem, chociaż bynajmniej nie okazywali zapału do pracy. Jestem pewien, że chętnie by wszyscy pouciekali, ale wówczas praca nie zostałaby skończona i nie otrzymaliby za nią zapłaty. Zresztą, gdyby nawet umknęli, Apacze dopędziliby ich niebawem. Toteż spostrzegłszy, że tutaj bezpieczeństwo ich było względnie największe, zostali na miejscu.

      Co się mnie tyczy, to przyznaję otwarcie, że nie czekałem obojętnie na wypadki. Opanował mnie nastrój podobny do gorączki, którą się odczuwa, gdy zaczynają grać armaty. Nie był to lęk, o nie. Chodziło mi o Inczu-czunę i Winnetou! Tyle w ostatnich dniach myślałem o młodym wodzu, że w duchu czułem się mu coraz bliższy. Choć nieobecny i nie zaprzyjaźniony ze mną wcale, stał mi się drogi. I rzecz szczególna! Dowiedziałem się później od Winnetou, że myślał o mnie wówczas równie często jak ja o nim!

      Praca także nie usunęła mego wewnętrznego niepokoju. Byłem natomiast pewien, że zniknie on w chwili decydującej, dlatego pragnąłem, ażeby nadeszła jak najszybciej, tym bardziej że ominąć jej nie było można. Na krótko przed południem ujrzeliśmy Sama Hawkensa wracającego ze zwiadów. Mały człowieczek był wyraźnie znużony, lecz jego małe, bystre oczka wyzierały nadzwyczaj pogodnie z gęstwiny zarostu.

      – Czy wszystko się udało? – zapytałem. – Widzę to po was, zacny stary Samie.

      – Tak? – zaśmiał się. – Gdzież to napisane? Na moim nosie czy w waszej fantazji? Ale macie słuszność. Udało mi się, udało się o wiele lepiej, niż przypuszczałem.

      – Ach, to powiedzcie prędzej, czegoście się dowiedzieli!

      – Nie teraz i nie tutaj. Zbierzcie przyrządy i idźcie do obozu! Przyjdę zaraz za wami, ale muszę się przedtem udać do Kiowów, aby im oznajmić wynik moich zwiadów i pouczyć, jak się mają zachować.

      Wróciliśmy się do obozu i tam czekaliśmy na Sama Hawkensa. Nie widzieliśmy, żeby wracał, ani też nic nie słyszeliśmy, gdy wtem zjawił się nagle między nami i rzekł zarozumiale:

      – Oto jestem, my lords! Czyż nie macie oczu ani uszu? Mógłby was zaskoczyć słoń, którego kroki słychać o kwadrans drogi!

      – Co prawda, nie zachowywaliście się jak słoń – odrzekłem.

      – Być może. Chciałem wam tylko pokazać, że można podejść kogoś niepostrzeżenie. Siedzieliście spokojnie i nie rozmawialiście wcale, a jednak nie zauważyliście mnie, gdy się skradałem. Zupełnie to samo było wczoraj wieczorem, kiedy podchodziłem Apaczów.

      – Opowiedzcie nam to, opowiedzcie!

      – Well! Usłyszycie, ale dopiero kiedy usiądę, gdyż jestem bardzo zmęczony.

      Zajął miejsce blisko mnie, łypnął okiem na każdego z osobna i rzekł kiwając znacząco głową:

      – A zatem dzisiaj pójdziemy w taniec!

      – Już dziś wieczorem? – zapytałem na wpół zaskoczony i na wpół uradowany, ponieważ życzyłem sobie jak najwcześniejszego rozstrzygnięcia. – To dobrze, to bardzo dobrze!

      – Uwzięliście się widocznie, żeby się dostać w ręce

Скачать книгу