Winnetou. Karol May
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Winnetou - Karol May страница 27
Upłynęły zaledwie dwie minuty od krzyku żaby, a już nadeszli Kiowowie, jeden za drugim, w długim szeregu, złożonym z dwustu ludzi. Nie czekali w lesie, lecz dla pośpiechu posunęli się aż do potoku. Jak węże przeczołgali się w naszym cieniu ku półwyspowi tak zręcznie i szybko, że w trzy minuty minął nas już ostatni.
Teraz czekaliśmy na Sama, który wkrótce się zjawił i szepnął:
– Nadchodzą, i to z obu stron. Dołóżcie drzewa. Trzeba się postarać, żeby po zgaśnięciu ognia został jeszcze żar pod popiołem, od którego czerwoni będą mogli szybko rozniecić ogień.
Ułożyliśmy zapas drzewa dokoła ognia w ten sposób, by światło żaru nie zdradziło przedwcześnie naszego zniknięcia. Teraz każdy z nas musiał się stać aktorem. Wiedzieliśmy, że w pobliżu znajduje się pięćdziesięciu Apaczów, a nie mogliśmy się z tym zdradzić, gdyż od tego zależało nasze życie.
Ponieważ minęło już z pół godziny, nabraliśmy pewności, że napad nastąpi dopiero wówczas, gdy zaśniemy, w przeciwnym razie dawno już doszedłby do skutku. Ogień się prawie wypalił, toteż uważałem za stosowne nie zwlekać dłużej z rozstrzygnięciem. Ziewnąłem więc przeciągle kilka razy i powiedziałem:
– Jestem znużony i chciałbym się położyć spać. A wy, Samie?
– Nic nie mam przeciwko temu i także to zrobię – odrzekł. – Ogień już gaśnie, dobranoc!
– Dobranoc! – zawołali również Stone i Parker, po czym odeszliśmy jak najdalej od ognia, ale tak, żeby to nie wyglądało podejrzanie, i rozciągnęliśmy się na ziemi.
Ogień malał coraz bardziej, aż wreszcie zgasł. Żar tlił się jeszcze pod popiołem, ale światło nie mogło nas już dosięgnąć, byliśmy więc w zupełnej ciemności. Teraz należało przenieść się w bezpieczne miejsce. Wziąwszy swoją strzelbę, zacząłem się z wolna czołgać. Sam trzymał się mego boku, a reszta ruszyła za nami. Wszystkim udało się dotrzeć do Kiowów zaczajonych jak chciwe krwi pantery.
– Samie – rzekłem – jeżeli mamy rzeczywiście oszczędzać obu wodzów, to nie wolno nam dopuścić do nich Kiowów. Czy jesteście tego samego zdania?
– Tak.
– Ja biorę na siebie Winnetou, a wy, Stone i Parker zaopiekujecie się Inczu-czuną.
Ustawiwszy się o kilka kroków bliżej ognia, czekaliśmy z najwyższym napięciem na hasło walki Apaczów, gdyż należało się spodziewać, że bez hasła nie rozpoczną napadu. Zgodnie z indiańskim zwyczajem wódz daje znak okrzykiem, a potem wtóruje mu reszta, jak może najpiekielniej. Można ten właściwy wszystkim szczepom okrzyk naśladować w ten sposób, że się wydaje jak najprzenikliwiej długie „hiiiiiiih”, a potem dłonią uderza się szybko raz za razem po wargach tak, że to brzmi jak tryl.
Kiowowie byli tak samo podnieceni jak my. Każdy z nich chciał być pierwszy, więc pchali się do przodu, popędzając nas coraz bardziej ku ognisku. Mogło się to stać dla nas, wysuniętych naprzód, niebezpieczne, dlatego pragnąłem, żeby Apacze rozpoczęli atak jak najszybciej.
Nareszcie spełniło się to życzenie. Zabrzmiało wspomniane „hiiiiiiih” tak przeraźliwie i dojmująco, że mi ciarki przeszły po plecach, po czym nastąpiło wycie tak straszliwe, jak gdyby je wydało tysiąc diabłów. Mimo miękkości gruntu usłyszeliśmy odgłos szybkich kroków i – znowu zapanowała cisza. Potem doszedł nas głos Inczu-czuny, który wymówił krótkie słowo „ko!”
Wyraz ten oznacza: ogień. Popiół, któryśmy zostawili, tlił się jeszcze, a leżący obok chrust łatwo się palił. Apacze czym prędzej wykonali rozkaz i rzucili trochę drzewa na przygasłe nieco ognisko. W kilka sekund płomienie buchnęły na nowo i oświetliły polanę.
Inczu-czuna i Winnetou stali obok siebie. Skoro Apacze spostrzegli, że nas nie ma, utworzył się dokoła wodzów krąg wojowników.
– Uff, uff, uff! – wołali zdumieni.
Winnetou okazał już teraz, mimo swej młodości, rozwagę, którą tak podziwiałem u niego później. Pomyślał, że musimy być jeszcze niedaleko i że wobec tego stojący w świetle ognia Apacze stanowią dla nas zbyt wyraźny cel. Dlatego zawołał:
– Tatisza, tatisza!
Słowo to znaczy: oddalić się. Sam Winnetou już się prężył do skoku w ciemność, kiedy go uprzedziłem. Kilka szybkich kroków – i oto znalazłem się przy otaczającym go kole wojowników. Roztrąciwszy na prawo i lewo zawadzających mi Apaczów, przebiłem się do środka, a Sam, Stone i Parker szli tuż za mną. Wtedy właśnie, kiedy Winnetou zawołał głośno „tatisza!” i zamierzał odskoczyć, znalazł się przede mną. Przez chwilę patrzyliśmy sobie w oczy. On sięgnął ręką błyskawicznie do pasa po nóż, lecz równocześnie ja uderzyłem go pięścią w skroń tak, że zachwiał się i runął na ziemię, a w tej samej chwili Sam, Will i Dick pochwycili Inczu-czunę.
Apacze zawyli z wściekłości, ale wycie ich przygłuszył okropny ryk Kiowów, którzy się teraz na nich rzucili.
Przebiwszy koło Apaczów, stałem w samym środku kłębowiska walczących i wyjących ludzi. Dwustu Kiowów przeciwko pięćdziesięciu Apaczom, a więc czterech na jednego! Ale dzielni wojownicy Winnetou bronili się ze wszystkich sił. Musiałem kilku z nich utrzymywać z dala od siebie, pomagając sobie przy tym pięściami, ponieważ nie chciałem nikogo zranić ani zabić. Powaliwszy jeszcze czterech czy pięciu, zdobyłem trochę miejsca, a wtedy osłabł także opór ogólny. W pięć minut po naszym ataku walka się zakończyła. Zaledwie w pięć minut! Ale w takim wypadku znaczy to: bardzo długo!
Wódz Inczu-czuna leżał związany na ziemi, a obok niego również skrępowany i nieprzytomny Winnetou. Ani jeden z Apaczów nie uciekł, prawdopodobnie dlatego, że tym mężnym wojownikom ani przez myśl nie przeszło opuścić obu pokonanych zaraz na początku wodzów. I oni, i Kiowowie mieli rannych, a trzech Kiowów i pięciu Apaczów poniosło śmierć na miejscu.
Trupy usunięto na bok, a ponieważ ranni Kiowowie znaleźli pomoc u swoich towarzyszy, przeto my zabraliśmy się do opatrywania rannych Apaczów. Oczywiście przyjęli nas z ponurymi twarzami, a niektórzy nawet stawiali opór.
Ukończywszy opatrywanie rannych, zapytaliśmy, jak pojmani spędzą noc. Chciałem im ulżyć, ile możności, ale wódz Kiowów, Tangua, huknął na mnie:
– Te psy do nas należą, nie do was, ja tylko mam prawo stanowić o ich losie!
– A co z nimi zrobisz? – spytałem.