Winnetou. Karol May
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Winnetou - Karol May страница 26
– Ilu było wszystkich?
– Tylu, ilu się spodziewałem: około pięćdziesięciu ludzi. Zwiadowcy wyszli spod drzew i zdali sprawę obu wodzom. Potem ruszyli znowu przodem, a gromada z wolna za nimi. Możecie sobie wyobrazić, dżentelmeni, że Sam Hawkens wybrał się także w drogę. Deszcz pozacierał zwyczajne ślady, ale zostały wasze powbijane pale i one posłużyły za niezawodne drogowskazy. Obym, dopóki żyć będę, miał zawsze takie piękne, wyraźne ślady! Apacze poczynali sobie chytrze i przezornie, czym się bardzo w duchu cieszyłem, gdyż, jak zawsze, sądzę, że Apacze przewyższają wszystkie inne szczepy indiańskie. Inczu-czuna to zuch. Winnetou również. Najdrobniejszy ich ruch był dokładnie obliczony. Nie wymówili ani słowa i porozumiewali się na migi. Kiedy zapadł wieczór, Indianie zsiedli z koni, przywiązali je do palików i zniknęli w lesie, gdzie mieli zostać do rana.
– I wy tam podsłuchaliście, co mówili? – zapytałem.
– Tak. Jako rozumni ludzie, nie rozniecili ognia, a ponieważ Sam Hawkens jest równie mądry jak oni, więc nie zdołali go dojrzeć. Posuwałem się z wolna coraz dalej i dalej pod drzewami na własnym brzuchu, bo innego nie miałem, aż się do nich zbliżyłem i usłyszałem, o czym rozprawiali.
– A zrozumieliście wszystko?
– Mówili, jeśli się nie mylę, dialektem Mescalerów, który od biedy rozumiem. Przybliżyłem się do obu wodzów, którzy zamieniali ze sobą co pewien czas kilka słów, krótkich wprawdzie, zgodnie z indiańskim zwyczajem, lecz pełnych treści. Dowiedziałem się dostatecznie wiele i wiem, czego się trzymać. Apacze zawzięli się istotnie na nas i pałają żądzą pochwycenia nas żywcem.
– A więc nie będą zabijali?
– Owszem. Chcą nas zabić, ale nie od razu. Będą się starali nas tylko pojmać i zabrać potem do wsi Mescalerów nad Rio Pecos, gdzie nas poprzywiązują do słupów i żywcem upieką. Well, zupełnie jak karpie, które się przynosi do domu, wkłada do wody i karmi, aby je potem ugotować z różnymi korzeniami, hi! hi! hi!
Zaśmiał się w zwykły swój sposób i mówił dalej:
– Szczególnie godzą na Mr. Rattlera, który siedzi tu z wami w niemym zachwycie i patrzy na mnie w upojeniu. Tak, Mr. Rattler, nawarzyliście sobie piwa i musicie je wypić. Wbiją was na pal, zakłują, zastrzelą, połamią kołem i powieszą, jedno po drugim, a za każdym razem tylko troszkę, żebyście od razu nie zginęli. A jeśli nie umrzecie mimo to, położą was razem z zastrzelonym przez was Kleki-petrą do grobu i żywcem zakopią.
– O nieba! Czy tak powiedzieli? – zapytał Rattler, zbladłszy z przerażenia.
– Rozumie się. Zasłużyliście na to, a ja wam w tym nieszczęściu nie pomogę. Zwłoki Kleki-petry oddano czarownikowi, aby je zabrał do domu. Musicie wiedzieć, że południowi Indianie umieją świetnie balsamować zwłoki swych zmarłych. Zobaczymy, jak Mr. Rattlera zamienią żywcem w mumię.
– Ja tutaj nie zostanę! – zawołał wymieniony. – Uciekam! Mnie nie dostaną!
Chciał się zerwać, ale Sam go przytrzymał.
– Ani kroku stąd, jeśli wam życie miłe! Powiadam, że Apacze obsadzili już całą okolicę. Wpadlibyście im prosto w ręce.
– Czy naprawdę tak sądzicie, Samie? – spytałem.
– Tak. To nie pusta groźba, mam prawo to przypuszczać. Nie pomyliłem się i pod innym względem. Apacze wyruszyli już także przeciwko Kiowom. Jest tam całe wojsko, z którym obaj wodzowie mają się połączyć, kiedy uporają się z nami. Tylko w ten sposób mogli tak szybko do nas powrócić.
– Gdzie się znajduje oddział przeznaczony do walki z Kiowami?
– Nie wiem. Nie słyszałem o tym ani słowa. Jest to zresztą obojętne.
Tu stary Sam nie miał słuszności. Nie było nam to wcale obojętne, gdzie się znajdował ten najliczniejszy oddział. Mieliśmy się o tym przekonać już w najbliższych dniach.
Sam ciągnął dalej:
– Usłyszawszy wystarczająco dużo, byłbym się od razu wybrał do was, ale… pst, czyście słyszeli?
Trzykrotny krzyk orła przerwał mu mowę.
– To zwiadowcy Kiowów – rzekł. – Siedzą na drzewach. Powiedziałem im, żeby dali ten znak, gdy dojrzą Apaczów na sawannach. Chodźcie, sir, przekonamy się, jakie macie oczy!
Wezwanie to skierował Sam do mnie. Podniósł się z ziemi, żeby odejść, a ja wziąłem strzelbę i ruszyłem za nim.
– Stać! – rzekł. – Strzelbę zostawcie tutaj. Westman nie powinien się wprawdzie rozstawać ze strzelbą, ale to wyjątkowy wypadek, gdyż musimy udawać, że nie myślimy o żadnym niebezpieczeństwie. Będziemy pozornie zbierali drzewo na ognisko. Apacze wywnioskują z tego, że wieczorem rozłożymy się tu obozem, a to nam się przyda.
Włóczyliśmy się na pozór niewinnie pomiędzy rzędami drzew i zarośli na otwartej polanie, po czym poszliśmy na sawanny. Tam zaczęliśmy na skraju lasu zbierać suche gałęzie i rozglądaliśmy się przy tym ukradkiem. Jeśli się znajdowali w pobliżu, byli niewątpliwie w zaroślach rozsypanych po sawannach.
– Czy widzicie kogo? – spytałem Sama po chwili.
– Nie – odpowiedział.
– Ja także nie.
Wytężyliśmy wzrok, ale nie dostrzegliśmy niczego. Tymczasem, jak się później dowiedziałem od samego Winnetou, leżał on może o pięćdziesiąt kroków od nas za krzakiem i stamtąd nas śledził. Nie wystarczą tylko bystre oczy, trzeba je jeszcze wyćwiczyć, a tego ćwiczenia wówczas jeszcze moje oczy nie miały. Dzisiaj spostrzegłbym Winnetou od razu, choćby tylko po muchach, które znęcone zapachem ciała gęściej kłębią się nad krzakiem.
Powróciliśmy więc do naszych towarzyszy, nic nie wskórawszy, i dalej zbieraliśmy drzewo na ognisko. Nazbieraliśmy więcej, niż było potrzeba.
Ściemniło się. Sam, jako najbardziej doświadczony, ukrył się na samym skraju polany, gdzie zaczynały się sawanny, chcąc posłyszeć zbliżanie się zwiadowców. Rozniecono ogień, który rzucał światło daleko na sawanny. Apacze musieli niewątpliwie uważać nas za ludzi niedoświadczonych! Ten ogień bowiem wybornie wskazywał drogę do nas.
Ułożyliśmy się do wieczerzy tak swobodnie, jak gdybyśmy byli dalecy od wszelkich obaw. Strzelby leżały daleko od nas, ale zwrócone ku półwyspowi, żebyśmy potem mogli zabrać je ze sobą. Półwysep, jak to Sam Hawkens przedtem postanowił, zamykały