Winnetou. Karol May

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Winnetou - Karol May страница 31

Winnetou - Karol May

Скачать книгу

się odważył naprawdę! – zaśmiał się szyderczo Metan-akwa. – Nóż mój go pożre. Wielki Duch oddaje go w moje ręce, odebrawszy mu rozum.

      U Indian takie wstępne przemowy należą do zwyczaju. Uchodziłbym za tchórza, gdybym milczał. Odrzekłem przeto:

      – Ty walczysz gębą, a ja stoję z nożem. Wejdź na swoje miejsce, jeżeli się nie boisz.

      Na to on jednym skokiem stanął w drugim kółku ósemki i krzyknął gniewnie:

      – Bać się? Metan-akwa miałby się bać? Czy słyszeliście, wojownicy Kiowów? Pozbawię życia tego białego psa za pierwszym pchnięciem!

      – Moje pierwsze pchnięcie ciebie życia pozbawi. A teraz milcz! Powinieneś właściwie nazywać się nie Metan-akwa, lecz Awat-ya18.

      – Awat-ya, Awat-ya! Ten smrodliwy kujot ośmielił się mnie zelżyć! Dobrze, niech sępy pożrą twoje wnętrzności!

      Ta pogróżka była wielką nierozwagą, wprost głupotą z jego strony, gdyż zwróciła moją uwagę na sposób, w jaki chciał użyć broni. Moje wnętrzności! Nie zamierzał więc pchnąć mnie w serce, od góry, lecz ciąć od dołu, by rozpruć mi brzuch.

      Indianin utkwił wzrok w moich oczach. Prawą rękę opuścił prosto na dół, trzymając nóż w ten sposób, że klinga sterczała ostrzem do góry pomiędzy kciukiem a palcem wskazującym. Potwierdzało to, że będzie się starał zadać mi cios od dołu do góry.

      Kierunek ataku był mi już wiadomy, teraz szło głównie o czas, a czas ten musiałem odgadnąć z jego spojrzenia. Znałem ten szczególny błysk oka, poprzedzający zawsze taką chwilę. Czujnie więc śledziłem jego ruchy.

      – Pchnij, psie! – zachęcał mnie Metan-akwa.

      – Nie mów już więcej, lecz walcz, czerwony szczeniaku! – odparłem.

      Po tak wielkiej obeldze musiało nastąpić uderzenie – i tak też się stało. Błyskawiczne rozszerzenie źrenic Indianina było mi zapowiedzią ataku i rzeczywiście już w następnej chwili Metan-akwa wyrzucił silnie naprzód prawą rękę. Gdybym się nie spodziewał tego ciosu, byłoby po mnie, tak jednak odparowałem cięcie, a w następnej chwili… mój nóż utkwił w jego sercu aż po rękojeść. Olbrzym zachwiał się, chciał krzyknąć, ale wydobył tylko jękliwe westchnienie i runął martwy na ziemię.

      Indianie zawyli wściekle, tylko jeden z nich nie zawtórował im, a mianowicie wódz Tangua. Podszedł, obmacał brzegi rany, podniósł się znowu i popatrzył na mnie wzrokiem, którego długo nie mogłem zapomnieć. Przebijała w nim wściekłość, zgroza, strach, podziw i uznanie. Potem wódz odwrócił się i chciał się milcząc oddalić. Wobec tego rzekłem:

      – Czy widzisz, że stoję jeszcze na miejscu, a Metan-akwa opuścił swoje i leży poza nakreślonym kołem? Kto z nas zwyciężył?

      – Ty! – odrzekł wściekle. – Jesteś białym synem złego Czarnego Ducha. Nasz czarownik zdejmie z ciebie czary, a wtedy oddasz nam życie!

      – Rób sobie ze swoim czarownikiem, co ci się podoba, ale przedtem dotrzymaj danego słowa!

      – My nie zabijemy Apaczów tak jak przyrzekłem i odzyskają wolność, ale nic na to nie poradzę, jeżeli pomrą, gdy nie dostaną jadła ani napoju. Czy ja będę temu winien, jeżeli umrą z głodu i pragnienia, zanim puszczę ich wolno?

      – Łajdaku! – rzuciłem mu w twarz.

      – Psie, powiedz jeszcze słowo, a…

      Chciał dokończyć groźby, lecz w tej samej chwili, z miejsca, w którym znajdowali się więźniowie wraz ze strażnikami, rozległ się przeraźliwy okrzyk Apaczów „hiiiiiiih!” Wbrew oczekiwaniom Inczu-czuna i Winnetou zdążyli już wrócić i napadli na obóz Kiowów.

      Tangua krzyknął:

      – Nieprzyjaciele są przy naszych braciach! Prędzej, prędzej na pomoc!

      I chciał biec, ale Hawkens zastąpił mu drogę i krzyknął:

      – Nie możecie tam iść! Zostańcie tu, bo na pewno jesteśmy już otoczeni. Za chwilę będą tu…

      Mały westman nie zdążył dokończyć, gdyż w tej chwili zabrzmiał dokoła nas przejmujący wojenny okrzyk Apaczów. Staliśmy wprawdzie na otwartej prerii, ale tu i ówdzie rosły na niej krzaki, za którymi skradali się nie dostrzeżeni przez nas Apacze. Teraz nadbiegali gromadami ze wszystkich stron. Kiowowie strzelili do nich, ale to nie miało żadnego znaczenia. Napastnicy byli już tuż.

      – Nie zabijajcie Apaczów! – zawołałem do Sama, Dicka i Willa. W tej samej chwili rozszalała się już dokoła nas walka wręcz. Tylko my czterej nie braliśmy w niej udziału. Starszy inżynier i surwejorzy bronili się, toteż ich zastrzelono. To było straszne. Patrząc w jedną tylko stronę, nie widziałem, co się działo poza mną. Napadła na nas stamtąd gromada Indian i rozproszyła nas. Wołaliśmy wprawdzie, że jesteśmy ich przyjaciółmi, ale na próżno. Natarli na nas nożami i tomahawkami tak, że musieliśmy się bronić. Powaliliśmy kilku z nich kolbami, na skutek czego odstąpili od nas.

      Wyzyskując tę wolną chwilę, Hawkens zawołał:

      – Uciekać czym prędzej, tam w krzaki! – i pobiegł tam, a Dick Stone i Will Parker za nim. Ja także skierowałem się ku zaroślom, ale byłem jeszcze dość daleko od nich, kiedy wyłonił się właśnie stamtąd Inczu-czuna.

      Razem z Winnetou stał on na czele niewielkiego oddziałku Apaczów, który miał uwolnić jeńców. Dokonawszy tego, obaj wodzowie pospieszyli obejrzeć skutki napadu głównego oddziału, który nas atakował. Inczu-czuna, zobaczywszy mnie, zawołał:

      – Złodzieju ziemi!

      I natarł na mnie odwróconą srebrną strzelbą.

      Odpowiedziałem mu wprawdzie, że nie jestem jego wrogiem, lecz on nie słuchał i podwajał ciosy. Nie chcąc odnieść ciężkich ran albo nawet stracić życia, musiałem, niestety, sprawić mu ból. W chwili gdy zamierzył się do uderzenia, odrzuciłem moją rusznicę, pochwyciłem go lewą ręką za gardło, a prawą palnąłem kilkakrotnie po skroni. Stary wódz upuścił strzelbę, zacharczał krótko i padł na ziemię. Wtem zabrzmiał tuż za mną triumfujący głos:

      – To Inczu-czuna, najwyższy wódz tych psów, Apaczów! Muszę dostać jego skórę, jego skalp!

      Ujrzałem Tanguę. Odłożył strzelbę, wyciągnął zza pasa nóż i chciał się zabrać do nieprzytomnego Apacza, by go oskalpować. Złapałem go za ramię i zawołałem:

      – Zabierz rękę! Ja go zwyciężyłem, należy więc do mnie, a nie do ciebie!

      Rozjuszony pchnął nożem i trafił mnie w przegub ręki. Nie chciałem go zabijać, nie uciekłem się przeto do noża, rzuciłem się tylko na niego, starając się go odtrącić od siebie. Gdy mi się to nie udało, ścisnąłem mu szyję tak, że się już nie mógł ruszać, a sam pochyliłem się nad Inczu-czuną,

Скачать книгу


<p>18</p>

A w a t-y a  (ind.) – Samochwał.