Winnetou. Karol May
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Winnetou - Karol May страница 41
– Dusza mieszka w krwi. Dusze tych dwu młodych wojowników wejdą w siebie nawzajem i utworzą jedną jedyną. Niechaj potem to, co pomyśli Old Shatterhand, będzie myślą Winnetou, a co Winnetou zechce, niechaj będzie wolą Old Shatterhanda. Pijcie!
Potem wódz podał mi rękę i powiedział:
– Jesteś teraz, tak samo jak Winnetou, synem mojego ciała i wojownikiem naszego plemienia. Sława twoich czynów rozbiegnie się szybko i nikt z wojowników cię nie przewyższy. Wstępujesz jako wódz do szczepu Apaczów i wszystkie jego plemiona będą cię uważały za wodza!
Był to awans dość szybki! Niedawno jeszcze nauczyciel domowy w St. Louis, potem surwejor, a teraz wódz „dzikich”. Przyznaję jednak, że ci „dzicy” podobali mi się daleko więcej niż biali, z którymi się stykałem.
Sprawdzały się później niejednokrotnie słowa Inczu-czuny, że ja i Winnetou mamy jedną duszę w dwu ciałach. Rozumieliśmy się, nie zwierzając się sobie nawzajem z uczuć, myśli i postanowień. Wystarczyło nam popatrzeć na siebie, a już wiedzieliśmy dokładnie, czego chcemy. Co więcej, nawet tego nie było potrzeba, gdyż postępowaliśmy często w sposób zdumiewająco zgodny nawet wówczas, kiedy byliśmy z dala od siebie.
Po uroczystościach pogrzebowych, gdy zapadł zmrok, Winnetou zwrócił się do mnie z pytaniem:
– Czy mój biały brat spocznie, czy pójdzie ze mną?
– Pójdę – odrzekłem nie pytając go, dokąd zamierzał się udać.
Zeszliśmy na dół z puebla ku rzece, czego się zresztą spodziewałem. Tak głęboką naturę jak Winnetou musiał przyciągać grób świeżo pochowanego nauczyciela. Przybywszy tam, usiedliśmy w milczeniu obok siebie.
Winnetou zapytał pierwszy:
– Dlaczego mój brat porzucił swoją ojczyznę?
Nie jest zwyczajem czerwonoskórych zadawać takie pytania, ale Winnetou mógł to uczynić, gdyż był teraz moim bratem i pragnął mnie poznać. Pytanie jego jednak było wywołane nie tylko ciekawością, miało ono jeszcze inny charakter.
– Aby tu szukać szczęścia – odrzekłem.
– Szczęścia? Co to jest szczęście?
– Bogactwo!
Gdy to wymówiłem, zorientowałem się, że doznał w tej chwili uczucia zawodu.
– Bogactwo… – szepnął. – A więc dlatego… dlatego… widzieliśmy cię u… u…
Bolało go, że musiał wymówić to słowo. Dokończyłem za niego:
– U złodziei ziemi?
– Czy sądzisz, że bogactwo rzeczywiście uszczęśliwia? Złoto unieszczęśliwiło czerwonoskórych. Z powodu złota biali wypierają nas ciągle z kraju do kraju, z miejsca na miejsce tak, że wyginiemy z wolna, ale na pewno. Złoto jest przyczyną naszej śmierci. Niech mój brat go nie pożąda!
– Ja złota nie pożądam. Są bogactwa rozmaitego rodzaju, może nim być mądrość, doświadczenie, zdrowie, cześć ludzka, sława oraz łaska u Boga i ludzi. Tego właśnie pragnę.
– W jaki sposób przyłączył się mój brat do złodziei ziemi? Czyż nie wiedział, że to zbrodnia wobec ludzi czerwonoskórych?
– Nie przyszło mi to na myśl. Cieszyłem się stanowiskiem surwejora i nadzieją na dobrą zapłatę.
– Zdaje mi się, że nie zdołaliście skończyć roboty. Czy teraz przepadną ci te pieniądze?
– Tak. Dostałem tylko zaliczkę i sprzęt. Zarobek mieli mi wypłacić dopiero po ukończeniu pracy.
Milczał przez chwilę, a potem rzekł:
– Przykro mi, że mój brat poniósł przez nas taką stratę. Czy nie jesteś bogaty?
– Bogaty pod każdym innym względem, ale jeśli chodzi o pieniądze, jestem skończony biedak.
– Jak długo mieliście jeszcze mierzyć?
– Kilka dni.
– Uff, uff! – zawołał Winnetou. Następnie zamilkł. Ważył, jak się później przekonałem, zamiar tak wielkoduszny, na jaki by się nigdy nie zdobył biały człowiek. Po pewnym czasie wstał i powiedział:
– Mój biały brat naraził się przez nas na szkodę. Winnetou postara się o jej wynagrodzenie.
Wróciliśmy do puebla, gdzie my czterej biali spaliśmy po raz pierwszy jako ludzie wolni. Nazajutrz Hawkens, Stone i Parker wypalili z Apaczami uroczyście fajkę pokoju. Posypały się przy tym długie mowy; najpiękniejszą wygłosił Sam, który swoim zwyczajem naszpikował ją tak zabawnymi zwrotami, że poważni Indianie musieli się wysilać, aby nie okazać na zewnątrz wesołości, jaka ich opanowała. W ciągu dnia wyjaśniliśmy sobie nawzajem wszystkie tajemnice wydarzeń ostatnich tygodni.
Nastąpił teraz okres powszechnego spokoju, ale dla mnie okres bardzo pracowity. Samowi, Dickowi i Willowi podobała się bardzo gościnność Apaczów, wypoczywali też gruntownie. Jedynym zajęciem Sama były codzienne przejażdżki na Mary, którą, jak się wyrażał, chciał przyzwyczaić do swego sposobu jeżdżenia.
Ja natomiast nie siedziałem z założonymi rękoma. Winnetou wziął mnie do „szkoły indiańskiej”. Często całymi dniami odbywaliśmy dalekie jazdy, podczas których musiałem się ćwiczyć we wszystkim, co dotyczyło wojny i polowania. Łaziłem z nim po lasach i uczyłem się podkradać. Winnetou przeprowadzał ze mną ćwiczenia z polowej służby wojennej. Często odłączał się ode mnie, poleciwszy mi siebie szukać. Starał się zacierać, o ile możności, swe ślady, a ja wysilałem się, by je odnaleźć. Ileż to razy, siedząc w jakichś zaroślach lub stojąc zakryty zwisającymi gałęziami w wodzie Rio Pecos, przypatrywał się, jak go szukam. Zwracał moją uwagę na błędy i sam dawał przykład, co mam robić, a czego zaniechać. Była to doskonała nauka, której udzielał mi z równą gorliwością, z jaką ja ją przyjmowałem. Z ust jego nigdy nie wyszła pochwała ani nagana, prostował tylko cierpliwie moje błędy. Jako mistrz we wszystkich umiejętnościach indiańskiego życia, był także mistrzem w nauczaniu. Ileż to razy wracałem do domu śmiertelnie znużony! Ale i wówczas nie miałem wypoczynku, ponieważ pobierałem w pueblu lekcje języka Apaczów. Miałem dwu nauczycieli i jedną nauczycielkę: Nszo-czi zaznajamiała mnie z dialektem Mescalerów, Inczu-czuna Llanerów, a Winnetou Nawahów. Ponieważ języki te są bardzo spokrewnione i nie cieszą się zbyt wielkim zapasem słów, przeto nauka postępowała dość szybko. Jeżeli w czasie naszych wycieczek nie oddalaliśmy się z Winnetou zbytnio od puebla, towarzyszyła nam także Nszo-czi. Widać było, że cieszyła