Winnetou. Karol May
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Winnetou - Karol May страница 38
– Samie Hawkens, wygraliśmy, wygraliśmy!
Wyglądało to zupełnie tak, jakbym się znajdował na płytkim miejscu. Czerwonoskórzy spojrzeli w moją stronę. Jakież wycie rozległo się na przeciwległym brzegu! Zdawało się, że tysiąc diabłów, nagle wypuszczonych, zaczęło ryczeć na wyścigi. Kto słyszał to raz w życiu, ten nigdy tego nie zapomni. Ledwo Inczu-czuna mnie spostrzegł, ruszył naprzód silnymi, długimi ruchami i płynął, a raczej leciał na drugą stronę. Nie mogłem go dopuścić zbyt blisko, więc pomknąłem ku brzegowi, wydostałem się nań i – stanąłem!
– Dalej, dalej, sir! – krzyczał Sam do mnie. – Spieszcie czym prędzej do cedru!
Nikt już temu teraz nie mógł przeszkodzić, ale postanowiłem dać przedtem Inczu-czunie nauczkę i nie odszedłem, dopóki nie zbliżył się do mnie na czterdzieści kroków. Potem popędziłem ku drzewu.
Drzewo stało w odległości trzystu kroków od brzegu. Przebiegłem szybko połowę tej odległości i spojrzałem za siebie. Wódz właśnie wychodził z wody i szedł w pułapkę, którą nań zastawiłem. Powiedziałem sobie tak: „Dopóki będę stał spokojnie, Inczu-czuna nie rzuci toporem, bo wie, że uskoczę na bok, widząc nadlatujący tomahawk. A zatem rzuci nim dopiero wtedy, gdy się odwrócę i zacznę uciekać”. Zacząłem więc pozornie umykać, ale po dwudziestu krokach zatrzymałem się nagle i znowu odwróciłem się twarzą ku niemu.
Domyśliłem się słusznie! Inczu-czuna bowiem, chcąc być pewny rzutu, stanął na miejscu, zamachnął się toporem i cisnął nim właśnie w chwili, gdy spojrzałem na niego. Uchyliłem się, a topór przeleciał koło mnie i zarył się głęboko w piasek.
Tego właśnie pragnąłem, podniosłem go i ruszyłem spokojnym krokiem naprzeciw wodza. Inczu-czuna krzyknął ze złości i puścił się do mnie biegiem jak wściekły.
Widząc to, zamierzyłem się tomahawkiem i zawołałem groźnie:
– Stój, Inczu-czuno! Znowu pomyliłeś się co do Old Shatterhanda. Czy chcesz własnym toporem dostać po głowie?
– Psie, jak mi w wodzie umknąłeś? Zły Duch znów ci dopomógł!
– To dobry Manitou opiekował się mną w tej niebezpiecznej chwili.
Mówiąc to, spostrzegłem, że jego oczy płoną jakby pod wpływem ukrytego zamiaru.
– Chcesz mnie zaatakować! Naprawdę lubię ciebie i Winnetou, ale jeśli rzucisz się na mnie, będę musiał się bronić. Wiesz, że i bez broni mam nad tobą przewagę, a teraz jeszcze zdobyłem sobie tomahawk. Bądź więc rozsądny i…
Nie dokończyłem zdania. Złość odebrała mu całkowicie rozwagę. Rzucił się ku mnie z rękami zakrzywionymi jak szpony. Już zdawało mu się, że mnie pochwycił, gdy usunąłem się szybko w bok, a siła skoku, która miała mnie obalić, powaliła jego samego.
Natychmiast stanąłem przy nim, oparłem prawe kolano na jednej, a lewe na drugiej jego ręce, ująłem go za kark i zawołałem:
– Inczu-czuno, czy prosisz o łaskę?
– Zabij mnie raczej, psie! – stęknął, na próżno usiłując się uwolnić.
– Nie, jesteś ojcem Winnetou i będziesz żył, ale na razie zmuszasz mnie do tego, żebym cię unieszkodliwił.
Uderzyłem go po głowie płaską stroną tomahawka; zacharczał, drgnął kurczowo i rozciągnął się na ziemi. Czerwonoskórym mogło się wydawać, że go zabiłem. Zabrzmiało wycie, jeszcze okropniejsze niż przedtem. Przywiązałem Inczu-czunie pasem ręce do ciała, zaniosłem go do cedru i tam położyłem. Sam pobiegłem nad rzekę, widząc, że wielu czerwonoskórych, z Winnetou na czele, rzuciło się do wody, aby przepłynąć na moją stronę. Mogło się to stać niebezpieczne, gdyby Apacze nie chcieli dotrzymać słowa. Dlatego, znalazłszy się nad wodą, zawołałem:
– Precz! Wódz żyje. Ale zabiję go, gdy się zbliżycie. Niech tu przypłynie tylko Winnetou, chcę z nim pomówić!
Nie zwrócili uwagi na tę przestrogę, ale Winnetou powiedział kilka słów, których nie zrozumiałem. Wówczas zawrócili, a on przypłynął sam.
– Dobrze, że odesłałeś wojowników, gdyż naraziliby twego ojca na niebezpieczeństwo. Zmusił mnie do tego, że go ogłuszyłem.
– Mogłeś go zabić! Był przecież w twoim ręku!
– Staram się zawsze oszczędzać wroga, a tym bardziej ojca umiłowanego przeze mnie Winnetou. Masz tu jego broń! Ty rozstrzygniesz, czy zwyciężyłem, a zarazem, czy dotrzymacie słowa danego mnie i moim towarzyszom.
Wziął tomahawk i przypatrywał mi się długo, długo. Wzrok jego łagodniał coraz bardziej, wreszcie twarz przybrała wyraz podziwu.
– Co za człowiek z Old Shatterhanda! – zawołał wreszcie. – Kto go pojmie?
– Nauczysz się jeszcze mnie pojmować.
– Dajesz mi ten topór, nie wiedząc, czy dochowamy ci słowa! Czy wiesz, że w ten sposób oddajesz się w moje ręce?
– Pshaw! Nie boję się, gdyż na wszelki wypadek mam ręce i pięści, a Winnetou nie jest kłamcą, lecz szlachetnym wojownikiem, który nie złamie słowa.
Na to Winnetou wyciągnął do mnie rękę i odrzekł z błyszczącymi oczyma:
– Masz słuszność. Jesteś wolny, a tamte blade twarze również, z wyjątkiem tego, który się nazywa Rattler. Darzysz mnie zaufaniem, więc i ja ci go nie odmawiam.
Podeszliśmy do cedru i rozwiązaliśmy ręce wodzowi. Winnetou zbadał go i rzekł:
– Żyje, ale nieprędko się zbudzi i będzie go długo bolała głowa. Nie mogę tutaj pozostać, przyślę mu więc kilku ludzi. Niech mój brat Old Shatterhand pójdzie ze mną!
Czerwonoskórzy z niecierpliwością czekali na nas na brzegu. Kiedy wyszliśmy na brzeg, Winnetou wziął mnie za rękę i rzekł donośnym głosem:
– Old Shatterhand zwyciężył. On i jego trzej towarzysze są wolni!
– Uff, uff, uff! – zawołali Apacze.
– Jesteśmy ocaleni! – zawołał Sam. – Człowieku, przyjacielu, greenhornie, jak wam się to udało?
Winnetou podał mi swój noż mówiąc:
– Odetnij ich! Zasłużyłeś na to, żebyś sam to uczynił.
– Sir, jeśli wam to kiedyś zapomnę, to niech mnie połknie pierwszy niedźwiedź, którego spotkam.
Tymczasem włożyłem zdjęte uprzednio ubranie, wyjąłem z kieszeni puszkę od sardynek i rzekłem:
– Myślę, że mój brat Winnetou pozna to, co mu teraz pokażę.
Wyjąłem