Winnetou. Karol May

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Winnetou - Karol May страница 37

Winnetou - Karol May

Скачать книгу

się trzej wodzowie.

      – Teraz rozwiążemy Old Shatterhanda, ale niech mu się nie zdaje, że zdoła umknąć. Natychmiast doścignęłoby go kilkuset wojowników.

      Gdy mnie rozwiązano, poruszyłem członkami, aby wypróbować ich ruchliwość.

      – Wielki to dla mnie zaszczyt – rzekłem następnie – pływać na wyścigi lub raczej na śmierć i życie z najsławniejszym wodzem Apaczów, ale dla niego nie ma w tym zaszczytu.

      – Czemu?

      – Bo nie jestem godnym dla niego przeciwnikiem. Kąpałem się tu i ówdzie w potoku i starałem się nie pójść na dno, ale wątpię, czy zdołam przepłynąć tak szeroką i głęboką rzekę.

      – Uff, uff! To mnie nie cieszy. Ja i Winnetou pływamy najlepiej z całego szczepu. Co warte zwycięstwo nad takim lichym pływakiem!

      – I jesteś uzbrojony, a ja nie. Idę więc na śmierć, a towarzysze moi przygotowali się na nią także. Mimo to rad bym wiedzieć, jak ma wyglądać ta walka. Kto pierwszy wejdzie do wody?

      – Ty.

      – A kiedy zaatakujesz mnie tomahawkiem?

      – Kiedy mi się spodoba! – odrzekł z dumnym, pogardliwym uśmiechem mistrza, który ma do czynienia z partaczem.

      – A więc może się to stać już w wodzie?

      – Tak.

      Udawałem, że jestem coraz bardziej strwożony i przygnębiony, i pytałem dalej:

      – A więc tobie wolno mnie zabić. A ja ciebie mogę?

      Zrobił minę, w której była wyraźna odpowiedź: „Biedny robaku, o tym nie masz co myśleć! Pytanie to mógł ci podsunąć tylko śmiertelny strach”. Potem powiedział:

      – To będzie pływanie i walka na śmierć i życie. Możesz mnie zabić, gdyż tylko w ten sposób zdołasz dostać się do celu.

      Zdjąłem z siebie bluzę i buty. Odłożyłem wszystko, co miałem za pasem i w kieszeniach. Podczas tego Sam Hawkens biadał:

      – To się nie uda, sir, to się nie uda. Żebyście mogli zobaczyć swoją twarz! A ten płaczliwy ton w waszych ostatnich słowach! Okropnie się boję o was i o nas!

      Nie mogłem mu nic odpowiedzieć, ponieważ usłyszeliby to trzej wodzowie.

      – Jeszcze jedno pytanie – prosiłem, zanim ruszyliśmy. – Czy w razie uwolnienia otrzymamy naszą własność?

      Wybuchnął krótkim śmiechem pełnym zniecierpliwienia, gdyż uważał to pytanie za bezsensowne i odrzekł:

      – Tak jest.

      Udaliśmy się przez utworzone dokoła nas półkole ku brzegowi. Mijając Nszo-czi, pochwyciłem jej spojrzenie, którym żegnała mnie na zawsze. Indianie poszli za nami i rozłożyli się nad brzegiem, aby wygodnie rozkoszować się czekającym ich widowiskiem.

      Wiedziałem, że grozi mi ogromne niebezpieczeństwo. Czy płynąłbym prosto, czy zygzakiem, tomahawk wodza musiał mnie dosięgnąć. Pozostawała jedyna droga ocalenia: nurkowanie, a pod tym względem nie byłem takim partaczem, za jakiego miał mnie Inczu-czuna.

      Ale samo nurkowanie też nie mogło mnie ocalić, gdyż musiałbym wypływać na wierzch dla zaczerpnięcia powietrza, a tym samym dać głowę pod tomahawk. Nie, nie wolno mi było wynurzyć się na powierzchnię, przynajmniej przed oczyma czerwonoskórych. Ale jak miałem tego dokonać? Zbadałem okiem brzeg. Przekonałem się z zadowoleniem, że sam teren przychodzi mi z pomocą.

      Gdybym skoczył w wodę i nie wynurzył się, pomyślano by, że utonąłem, i szukano by mego ciała oczywiście w dole rzeki. Musiałem więc szukać ocalenia w górze. W tej stronie ujrzałem najpierw miejsce, gdzie woda podmywała brzeg tak, że zwisał nad nią i nadawał się doskonale na chwilowe schronienie. Nieco dalej woda naniosła mnóstwo drzewa, które trzymało się tak silnie, że także mogłem z niego skorzystać w tym samym celu. Przedtem jednak powinienem był udawać, że się boję.

      Inczu-czuna rozebrał się, zostając tylko w lekkich indiańskich spodniach, zatknął za pas tomahawk i powiedział:

      – Skacz do wody!

      – Czy nie wolno mi najpierw spróbować, jak tu głęboko? – zapytałem trwożliwie.

      Po jego twarzy przebiegł pogardliwy uśmiech. Zażądał włóczni, którą zaraz mi przyniesiono. Wepchnąłem ją do wody, ale do dna nie dostałem. Było mi to bardzo na rękę, mimo to nadal udawałem bojaźń. Przykucnąłem nad wodą i zacząłem sobie zmywać czoło i piersi jak człowiek, który się boi apopleksji, gdyby nagle wszedł do zimnej wody. Za mną dał się słyszeć pomruk lekceważenia, a to był pewny znak, że swój cel osiągnąłem. Naraz zawołał Sam Hawkens:

      – Na miłość Boga, chodźcie tu lepiej, sir! Nie mogę na to patrzeć. Niech nas zamęczą. To lepsze niż mieć przed oczyma taki przykry obraz!

      Przyszło mi mimo woli na myśl, co sobie pomyśli o mnie Nszo-czi. Obejrzałem się. Winnetou podniósł górną wargę tak, że było mu widać zęby, był wściekły na to, że okazał mi współczucie, a siostra jego spuściła oczy i nie patrzyła na mnie.

      Inczu-czuna warknął na mnie jak wściekły tygrys:

      – Do wody, bo cię natychmiast trzasnę w kark tomahawkiem.

      Udałem bardzo przerażonego, usiadłem na brzegu, włożyłem najpierw stopy, potem łydki do wody i próbowałem z wolna się zsunąć.

      – Do wody! – krzyknął Inczu-czuna ponownie i kopnął mnie w plecy.

      Na to właśnie czekałem. Podrzuciłem bezradnie obie ręce do góry, krzyknąłem przeraźliwie i plusnąłem w wodę. W następnej chwili skończyło się udawanie. Poczułem dno, rzuciłem się głową w dół i popłynąłem pod wodą przy brzegu w górę rzeki. W chwilę potem usłyszałem za sobą szelest, to Inczu-czuna wskoczył za mną.

      Dostałem się pod zwisający brzeg i wydobyłem się na wierzch tak, że wychyliłem z wody tylko głowę po usta. Prócz wodza nikt mnie nie mógł zobaczyć, bo tylko on sam był w wodzie, ale ku mej radości twarz miał odwróconą. Odetchnąłem głęboko i poszedłem znów na dno, by płynąć dalej. Wnet znalazłem się koło wspomnianego drzewa, naniesionego przez wodę, i znów zaczerpnąłem powietrza. Drzewo zakrywało mnie tak dokładnie, że mogłem dłużej zostać na powierzchni. Widziałem wodza leżącego na wodzie jak zwierzę gotowe natychmiast rzucić się na zdobycz. Teraz miałem najdłuższą przestrzeń do przepłynięcia, bo aż do miejsca, gdzie zaczynał się las, a zarośla zwisały z brzegu do wody. Dotarłem i tam szczęśliwie i pod osłoną zarośli wyszedłem na brzeg.

      Musiałem oczywiście minąć zakręt, by przepłynąć za nim na drugi brzeg, mogłem to zrobić tylko biegiem. Zanim jednak ruszyłem, spojrzałem ku tym, których udało mi się oszukać. Stali wołając i gestykulując nad brzegiem, a wódz pływał tam i z powrotem, wciąż jeszcze czekając

Скачать книгу