Winnetou. Karol May
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Winnetou - Karol May страница 6
Ci na pół dzicy, nieokiełznani ludzie nazywali mnie dziesięć razy dziennie greenhornem, a mimo to stosowali się bezwiednie do mnie. Przy tym zdawało im się zawsze, że właściwie czynią wszystko zgodnie z własną wolą.
Pod tym względem ogromnie byli mi pomocni Sam Hawkens i jego dwaj towarzysze, Dick Stone i Will Parker. Wszyscy trzej byli to na wskroś uczciwi, a przy tym – choć nie poznałem się na tym od razu – doświadczeni, mądrzy i śmiali westmani, których imiona słynęły daleko i szeroko. Trzymali się przeważnie mnie i stronili od reszty towarzyszy, ale tak oględnie, że nie mogło to tamtych obrazić. Szczególnie Sam Hawkens umiał, pomimo różnych swych śmiesznych właściwości, zdobyć u niechętnego mi towarzystwa znaczne poważanie. Cokolwiek zaś przeprowadzał swoim na poły poważmym, a na poły zabawnym sposobem, to zawsze po to, aby mi dopomóc w zrealizowaniu moich zamiarów.
Wytworzył się między nami w cichości stosunek, który dałby się najlepiej porównać ze stosunkiem feudalnego pana do swojego lennika. Hawkens wziął mnie w opiekę, nie pytając wcale, czy się z tym zgadzam. Ja byłem greenhornem, on zaś wytrawnym westmanem, którego słowa i czyny miały być dla mnie czymś nieomylnym. W wolnym czasie i przy sposobności udzielał mi teoretycznych i praktycznych lekcji ze wszystkiego, co należy wiedzieć i czemu trzeba umieć podołać na Dzikim Zachodzie. Jeżeli dziś zgodnie z prawdą muszę powiedzieć, że wyższą szkołę odbyłem dopiero później u boku Winnetou, to poczucie sprawiedliwości każe mi przyznać, że Samowi Hawkensowi zawdzięczam nauki elementarne. Sporządził mi nawet własnoręcznie lasso i pozwalał ćwiczyć się nim na sobie i swoim koniu. Gdy potem doszedłem do tego, że pętla chwytała już cel niechybnie za każdym rzutem, ucieszył się serdecznie i zawołał radośnie:
– To pięknie, mój młody sir, to dobrze! Ale niech wam moja pochwała nie przewróci w głowie! Bakałarz musi pochwalić od czasu do czasu nawet najgłupszgo ucznia, jeżeli chce, by ten robił postępy. Jeżeli jednak nadal tak się będziecie ćwiczyć, to może po sześciu lub ośmiu latach nikt nie nazwie was już greenhornem.
Wygłaszał te słowa pozornie z największą powagą i ja tak samo je przyjmowałem, ale wiedziałem, że on wcale tak nie myślał.
Najbardziej pożądane były dla mnie jego praktyczne pouczenia, gdyż praca zawodowa zabierała mi tyle czasu, że gdyby nie Hawkens, nie znalazłbym ani chwili na ćwiczenie tych umiejętności, które musi opanować każdy myśliwiec na prerii. Zresztą trzymaliśmy w tajemnicy nasze ćwiczenia i urządzaliśmy je tak daleko od obozu, że nie można było nas podglądnąć.
Mimo wszystkich wspomnianych poprzednio przeszkód doszliśmy przecież w końcu tak daleko, że w ciągu tygodnia mogliśmy się już połączyć z następnym sektorem. Należało pchnąć posłańca, aby zanieść tam tę wiadomość. Bancroft oświadczył, że pojedzie sam pod przewodnictwem jednego z westmanów. Nie czyniliśmy tego po raz pierwszy, gdyż ciągle musieliśmy się porozumiewać zarówno z sektorem pracującym za nami, jak i tym, który pracował przed nami.
Bancroft przed wyjazdem uważał za stosowne wypić strzemiennego, w czym mieli wziąć udział wszyscy. Popijanie, co zresztą przewidywałem, ustało dopiero wtedy, kiedy Bancroft nie mógł już nawet bełkotać. Towarzysze zabawy dotrzymywali mu kroku i upili się nie mniej od niego. O zamierzonej jeździe nie mogło już teraz być mowy. Hultaje zrobili to, co czynili zawsze w tym stanie: wleźli w krzaki, aby się tam wyspać.
Cóż można było począć? Posłaniec musiał odejść, tymczasem należało się spodziewać, że pijani będą spać do późnego popołudnia. Wypadało wobec tego, żebym ja pojechał. Ale czy mogłem? Byłem pewien, że aż do mojego powrotu przez cztery dni nikt nie weźmie się do pracy. Gdy się naradzałem nad tym z Samem Hawkensem, wskazał ręką na zachód i rzekł:
– Nie trzeba będzie jechać, sir. Możecie przekazać wiadomość tym dwóm, którzy oto się zbliżają.
Byli to biali, a w jednym z nich poznałem starego przewodnika, który już kilka razy był u nas z wieściami z sąsiedniego sektora. Obok niego jechał młody mężczyzna, ubrany inaczej, niż to jest przyjęte na dalekim Zachodzie. Stanąwszy przed nami, nieznajomy zapytał mnie o nazwisko. Gdy je wymieniłem, obrzucił mnie przyjaźnie badawczym spojrzeniem i rzekł:
– A więc to wy jesteście tym młodym dżentelmenem, który robi tu wszystko, gdy tymczasem inni leniuchują.
Był to kierownik najbliższego zachodniego sektora, pan White. Jego przybycie musiało mieć oczywiście jakiś powód. Zsiadł z konia, podał mi rękę i powiódł wzrokiem po naszym obozie. Ujrzawszy śpiących w zaroślach, a obok baryłkę po wódce, uśmiechnął się domyślnie, ale nieprzyjaźnie.
– Pijani? – spytał.
Skinąłem głową.
– Tak. Mr. Bancroft chciał udać się do was i wypito strzemiennego. Zbudzę go i…
– Stać! – przerwał. – Muszę z wami pomówić tak, żeby oni tego nie słyszeli. Chodźmy na bok i nie budźmy ich! Kto są ci trzej ludzie, którzy stali z wami?
– To Sam Hawkens, Dick Stone i Will Parker, nasi trzej przewodnicy, ludzie godni zaufania.
– Ach, Hawkens, ten mały, osobliwy myśliwiec. To dzielny chłop, słyszałem o nim. Niechaj wszyscy trzej pójdą z nami.
Uczyniłem zadość jego wezwaniu, a następnie spytałem:
– Przybywacie z własnej inicjatywy, Mr. White? Czy sprowadza was coś ważnego?
– Bynajmniej. Chciałem się tylko przekonać, czy wszystko tu w porządku, no i pomówić z wami. Myśmy już skończyli nasz sektor, a wy swojego jeszcze nie.
– Winne temu trudności terenu. Zamierzam…
– Wiem, wiem! – przerwał mi. – Wiem, niestety, o wszystkim. Gdyby pan nie pracował w trójnasób, Bancroft byłby dziś tam, gdzie rozpoczął.
– Tak nie jest, Mr. White. Nie wiem wprawdzie, skąd macie to błędne mniemanie, że tylko ja byłem pilny, ale moim obowiązkiem…
– Cicho, sir, cicho! Chodzili posłańcy od nas do was i z powrotem, a ja ich o wszystko wypytywałem. To bardzo szlachetne z waszej strony, że bierzecie w obronę tych pijaków, ale ja chciałbym usłyszeć prawdę.
Poszliśmy do namiotu. White usiadł przed nim na trawie i skinął na nas, żebyśmy zrobili to samo, po czym zaczął wypytywać Hawkensa, Stone’a i Parkera, którzy przedstawili mu całą prawdę, nie dodając ani jednego zbytecznego słowa. Mimo to wtrąciłem tu i ówdzie jakieś słówko, aby złagodzić niektóre, słuszne skądinąd zarzuty i bronić kolegów.
Gdy się już o wszystkim dowiedział,