Wesołe przygody Robin Hooda. Howard Pyle
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Wesołe przygody Robin Hooda - Howard Pyle страница 11
– Will Stutely pojmany! – zawołali, stając przed nim.
– Czy to ty przynosisz te bolesne wieści? – zwrócił się Robin do dziewczyny.
– Niestety, widziałam na własne oczy – zapłakała, zziajana jak zając, który umknął nagonce. – I boję się, że zranili go srodze, bo jeden ciął go prosto w czoło. Związali go i w pętach powieźli do Nottinghamu. I zanim wybiegłam spod „Błękitnego Dzika”, słyszałam, że mają go powiesić jutro rano.
– Nie powieszą go ni jutro, ni pojutrze! – zawołał Robin. – A jeśli spróbują, to niejeden gryźć będzie ziemię i niejeden przeklinać ten dzień, w którym się urodził!
Z tymi słowy przytknął do ust swój róg i zadął weń po trzykroć; niebawem z głębi lasu zaczęli nadbiegać jego wierni towarzysze, aż zebrało się ich ze stu czterdziestu.
– Słuchajcie, bracia! – zawołał Robin. – Nasz drogi druh, Will Stutely, wpadł w ręce siepaczy szeryfa. Trzeba wziąć łuk i miecz do garści, aby go uwolnić. Bo uważam, że powinniśmy dla niego narazić życie, tak jak on je dla nas narażał. Prawdę mówię, chłopcy?
– Tak jest! – zawołali potężnym głosem.
– Słuchajcie, jeśli ktoś z was – podjął Robin Hood – nie ma ochoty ryzykować życia czy zdrowia, niechaj zostanie w obozie, bo nie chcę nikogo z was przymuszać. Ale jutro będę tu z powrotem z Willem albo umrę wraz z nim.
Słysząc to, wystąpił potężny Mały John.
– Czy myślisz, wodzu – rzekł – że wśród nas znajdzie się choć jeden, który by nie zechciał ryzykować życia dla towarzysza w potrzebie? Jeśliby się taki znalazł, to znaczy, że nie znam swoich ludzi. Takiego, dalibóg, trzeba by siec po gołej skórze i wygnać precz z naszej puszczy. Prawdę mówię, chłopcy?
– Tak jest! – odkrzyknęli zgodnie, gdyż jak jeden mąż gotowi byli odważyć się na wszystko dla przyjaciela w potrzebie.
Następnego więc dnia wydostali się z puszczy różnymi drogami, gdyż należało zachować ostrożność; podzielili się na grupki po dwóch, po trzech, aby zejść się o umówionej godzinie w dziko zarośniętym parowie nieopodal miasta Nottingham.
Kiedy zgromadzili się wszyscy w wyznaczonym miejscu spotkania, Robin rzekł im:
– Zaczaimy się tutaj, póki nie uda się zasięgnąć języka. Trzeba rozwagi i sprytu, aby wyrwać naszego przyjaciela, Willa Stutely’a, ze szponów szeryfa.
Leżeli więc w ukryciu długi czas, aż słońce stanęło wysoko na niebie. Dzień był ciepły i nikt się nie pokazał na zakurzonej drodze prócz sędziwego pielgrzyma z Ziemi Świętej, który wędrował traktem pod szarymi murami miasta. Kiedy Robin przekonał się, że nikogo innego nie ma na drodze, zawołał młodego Dawida z Doncasteru, który był bystry ponad swój wiek, i powiedział mu:
– Widzisz, Dawidzie, tego pielgrzyma na trakcie pod murami? Idź i zagadnij go, bo właśnie opuścił bramy miasta i może akurat coś wie o naszym Willu Stutely’u.
Zatem Dawid wyszedł naprzeciw pielgrzyma, pokłonił mu się i rzekł:
– Dzień dobry, ojcze świątobliwy, czy nie wiesz przypadkiem, kiedy Will Stutely zawiśnie na szubienicy? Rad bym nie przegapić takiego widowiska, bo kawał drogi zrobiłem, aby zobaczyć, jak wieszają tego zatwardziałego łotra.
– Hańba ci, młodzieńcze – krzyknął pielgrzym – że mówisz tak, kiedy mają stracić prawego człowieka za nic, bo przecież bronił tylko własnego życia. – I z gniewu stuknął kosturem w ziemię. – Hańba, powiadam, że takie rzeczy się dzieją! Bo dziś jeszcze, zanim słońce zajdzie, ma on zostać powieszony o trzysta kroków za główną bramą, na rozstaju dróg. Szeryf chce, aby jego śmierć była przestrogą dla wszystkich ludzi ściganych przez prawo w hrabstwie Nottingham. Ale raz jeszcze powiadam, biada! Bo niechaj nawet Robin Hood ze swoją bandą będzie wyjęty spod prawa, to łupi on tylko bogatych, silnych i nieuczciwych, ale za jego przyczyną ni biednej wdowie, ni rolnikowi obarczonemu dziatwą nie zabraknie w tych stronach garści jęczmiennej mąki przez cały długi rok. Serce mi się ściska, gdy taki dzielny człek jak ten Stutely ma zginąć marnie, bo sam byłem dobrym saskim szlachcicem, zanim zostałem pielgrzymem, i cenię twardą pięść, co bije śmiało w okrutnego Normana1 i wyniosłego opata z worami złota. Gdybyż tylko Robin Hood wiedział, w jakich tarapatach znalazł się jego człowiek, potrafiłby może przyjść mu z pomocą i wyrwać go z rąk nieprzyjaciół.
– Dalibóg, prawda – zawołał młodzieniec. – Jeśli Robin i jego ludzie są tylko gdzieś w pobliżu, to na pewno postarają się wyciągnąć go z opałów. Idźcie z Bogiem, zacny starcze, i wierzcie mi, jeśli Will Stutely umrze, to będzie sprawiedliwie pomszczony.
Po czym odwrócił się i odszedł szparkim krokiem, ale pielgrzym spoglądał za nim, mrucząc: „Ho, ho, to nie żaden chłystek, który chciałby zobaczyć, jak wieszają porządnych ludzi. Kto wie, może Robin Hood nie jest wcale tak daleko, ho, ho, szykuje się dziś tęga bijatyka…” I mamrocząc pod nosem, poszedł swoją drogą.
Kiedy Dawid przekazał wieści Robin Hoodowi, ten zwołał całą bandę i rzekł:
– Ruszajmy niezwłocznie do Nottinghamu, w mieście zmieszamy się z tłumem, ale niech każdy ma drugiego na oku i przepycha się tak blisko więźnia i straży, jak tylko się da, kiedy cały orszak wyjdzie za bramę. Niech nikt nie uderza bez potrzeby, bo rad bym uniknąć rozlewu krwi, ale jak już bić, to bić mocno, raz a dobrze, żeby ręki na darmo nie podnosić. No i trzymać się w gromadzie, aż wrócimy do puszczy, niechaj nikt nie chodzi samopas.
Słońce chyliło się już ku zachodowi, kiedy z murów zamku odezwała się trąbka. Na jej głos zaroiło się w mieście i tłumy zapełniły ulice, gdyż wszyscy wiedzieli, że sławny Will Stutely ma być wiedziony na szubienicę. Wrota zamku otwarły się szeroko i ukazał się wielki orszak zbrojnych z chrzęstem i tupotem. Na jego czele jechał szeryf w błyszczącej kolczudze. Will Stutely ze stryczkiem na szyi stał na wozie otoczonym strażą. Rana i upływ krwi spowodowały, że twarz miał bladą jak księżyc w jasny dzień, a włosy na czole zlepione zakrzepłą krwią. Gdy wywieziono go za bramę, rozejrzał się na prawo i na lewo, zobaczył na niektórych obliczach litość i życzliwość, ale nie ujrzał ani jednej znajomej twarzy. Wtedy serce skurczyło mu się z rozpaczy, ale mimo to odezwał się dzielnie:
– Daj mi miecz do ręki, panie szeryfie, i chociażem ranny, walczyć będę z tobą i całym zastępem, póki mi w piersi stanie tchu.
– Nie, występny łotrze – odparł szeryf przez ramię, spoglądając nań spode łba – nie dostaniesz miecza, tylko zginiesz podłą śmiercią, jak na parszywego zbója przystało.
– To rozwiąż mi tylko pęta, a walczyć będę z wami bez oręża, na gołe pięści. Nie proszę o broń, tylko nie daj mi ginąć tak haniebnie.
Szeryf
1
Po podboju Anglii w 1066 roku zwycięscy Normanowie stali się przedmiotem nienawiści podbitej ludności anglosaskiej.