Wesołe przygody Robin Hooda. Howard Pyle
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Wesołe przygody Robin Hooda - Howard Pyle страница 9
– Jak Boga szczerze kocham – powiedział sędziwy sir Amyas z Dell, starzec blisko dziewięćdziesięcioletni, który siedział obok szeryfa – takich łuczników jeszcze nigdy w życiu nie widziałem, a przyglądam się prawdziwym asom z kopę lat i więcej.
Wreszcie ze wszystkich zawodników zostało tylko trzech. Jednym był Gill „Czerwony Kołpak”, drugim nieznany obdartus w szkarłacie, a trzecim Adam Dell z Tamworth. Na trybunach podniosła się wrzawa, jedni wołali: „Hura, Gilbert, Czerwony Kołpak”, drudzy wołali: „Adam z Tamworth, niech żyje!”, ale nikt nie wołał na cześć obcego przybysza w szkarłacie.
– A strzelaj dobrze, Gilbert – krzyknął szeryf – jak zdobędziesz pierwsze miejsce, dostaniesz na dodatek sto srebrnych pensów ode mnie!
– Zrobię wszystko, co w mojej mocy – odparł dzielnie Gilbert. – Człek nie potrafi więcej, niż jest w jego mocy, ale o to się właśnie postaram.
Co mówiąc, dobył z kołczana wysmukłą strzałę z szerokim piórem, założył ją zgrabnie, z uwagą napiął cięciwę i zwolnił grot. Strzała furknęła prościuteńko i pięknie utkwiła w tarczy o grubość palca od samego środka.
– Gilbert! Gilbert! – zahuczał cały tłum.
– Na mą cześć – zawołał szeryf, klaszcząc w ręce – to dopiero strzał!
Wtem wystąpił nieznany obdartus i gromki śmiech rozległ się na majdanie, bo spod podniesionego łokcia, gdy mierzył, wyjrzała żółta łata i wszystkich śmieszył widok jednookiego, który składał się z łuku. Szybko naciągnął swój cisowy łuk i tak szparko wystrzelił, że ludzie ani się nie obejrzeli, gdy jego strzała tkwiła już w tarczy o dwa źdźbła jęczmienia bliżej środka niż grot poprzednika.
– O, na wszystkich świętych w raju! – zawołał szeryf. – To przepiękny strzał w rzeczy samej.
Z kolei strzelił Adam Dell, uważnie i ostrożnie, a grot utkwił tuż obok strzały nieznajomego. Po chwili wypuścili dalsze trzy strzały i znowu każda utkwiła w celu, tylko tym razem Adam Dell trafił najdalej od środka, a nieznajomy oberwaniec najbliżej. Wreszcie po chwili odpoczynku przystąpili do trzeciej i ostatniej kolejki. Gilbert celował tym razem z uwagą, bacznie mierzył odległość i strzelił z największą wprawą. Strzała pomknęła prosto i z wszystkich piersi wyrwał się tak potężny krzyk, aż chorągiewki na masztach zatrzepotały, a kawki i gołębie wzbiły się z wrzawą nad starą basztą, strzała bowiem utkwiła prawie w samym sercu tarczy, tuż-tuż.
– Brawo, Gilbert! – zawołał szeryf ze szczerą radością. – Głowę daję, że nagroda jest twoja i wywalczona pięknie. No, oberwańcze, pokaż nam lepszy strzał od tego.
Obcy bez słowa zajął stanowisko. Wokół uciszyło się i nie tylko nikt nie śmiał się odezwać, ale i odetchnąć nawet, tak wielka była ciekawość, co też on pokaże. Tymczasem obcy również stał nieporuszony z łukiem w ręku, tak długo, że dałoby się policzyć do pięciu; potem naciągnął wierny cisowy łuk, mierzył jedną chwilę i puścił cięciwę. Grot pomknął prosto i tak celnie, że utrącił szare pióro ze strzały Gilberta – migocząc w słońcu, sfrunęło na ziemię, gdy grot utkwił w samym sercu tarczy. Z wrażenia nie padło żadne słowo ani żaden okrzyk, tylko sąsiad sąsiadowi zaglądał w twarz ze zdumieniem.
– No… – westchnął stary Adam Dell, potrząsając głową – z cztery dziesiątki lat i więcej minęło, odkąd strzelam z łuku, i może czasem nie najgorzej, ale dziś nie oddam już strzału, bo nikt nie może się mierzyć z tym obcym, kimkolwiek on jest. – Po czym wrzucił strzałę, aż zagrzechotała w pustym kołczanie, i zdjął cięciwę z gryfu.
Szeryf zstąpił z podium i, cały w jedwabiach i atłasach, zbliżył się do nieznanego oberwańca, który stał, wspierając się na swym tęgim łuku, otoczony przez ciekawskich, którzy tłoczyli się, by poznać tak cudownego strzelca.
– Proszę, przyjacielu – rzekł szeryf – przyjmij tę nagrodę, boś sprawiedliwie i pięknie ją zdobył, jak powiadam. Jakże na cię wołają i skąd to pochodzisz?
– Zwą mnie Jock z Teviotdale i stamtąd też pochodzę – odparł nieznajomy.
– No, jak Boga kocham, Jock, tyś jest najlepszym łucznikiem, jakiego widziałem na oczy. I jeśli zechcesz wstąpić do mojej służby, to wystroję cię w piękny mundur zamiast tych łachów na grzbiecie. Nie zabraknie ci najlepszego jadła i trunku, a na Nowy Rok dostaniesz żołdu osiemdziesiąt marek. Uważam, że lepiej strzelasz z łuku niżeli ten tchórzliwy łotr, sam Robin Hood, który nie śmiał tu się dzisiaj pokazać. Powiedz, przyjacielu, czy wstąpisz do mojej służby?
– Nie, nic z tego, panie – odparł szorstko łucznik. – Sam jestem sobie panem i nikt w całej wesołej Anglii nie będzie mi rozkazywał.
– Więc idź precz i niech cię zaraza zeżre! – krzyknął szeryf dygoczącym z gniewu głosem. – I Bóg mi świadkiem, że miałbym ochotę oćwiczyć cię batogami za twoje zuchwalstwo! – Po czym obrócił się na pięcie i poszedł.
Arcypstrokata zaiste kompania zebrała się tegoż dnia pod szlachetnym dębem w sherwoodzkim borze. Było tam z dwa tuziny bosonogich mnichów i jacyś tacy, co wyglądali jak kotlarze albo przypominali żebraków czy kmieci. A na tronie z mchu siedział jeden w połatanym szkarłacie, z przepaską na oku i trzymał w ręce złotą strzałę, która stanowiła nagrodę w wielkich zawodach łuczniczych. Wśród wrzawy i śmiechu zdjął z oka przepaskę, zdarł z siebie szkarłatne łachy, ukazując się w jednolicie zielonym stroju z sukna, i rzekł:
– Nie sztuka się tego pozbyć, ale kasztanowa farba nie tak łatwo schodzi z płowej brody.
Wtedy wszyscy zaśmiali się jeszcze głośniej, gdyż był to Robin Hood we własnej osobie, który dostał nagrodę z rąk samego szeryfa. Zasiedli niebawem do leśnej uczty, cieszyli się między sobą z figla spłatanego szeryfowi i rozprawiali o przygodach, które każdego spotkały w przebraniu. Ale kiedy uczta dobiegła końca, Robin wziął na bok Małego Johna i powiedział:
– Powiadam ci, krew się we mnie burzy, gdy pomyślę, co szeryf dziś do mnie powiedział: „Ty lepiej strzelasz z łuku niźli ten tchórzliwy łotr, Robin Hood, który nie śmiał tu się dzisiaj pokazać”. Rad bym mu uświadomić, kto to zdobył z jego rąk nagrodę i że nie jestem takim tchórzem, za jakiego mnie ma.
– Wodzu – powiedział Mały John – weź ze sobą mnie i Willa Stutely’a, a my już poślemy tej opasłej świni wieść przez takiego posłańca, jakiego się nawet nie spodziewa.
Tego dnia szeryf siedział przy pieczeni w wielkim hallu swego zamku w mieście Nottingham. Przy długich stołach biesiadowali zbrojni, służba i postawni niewolnicy, z osiemdziesięciu chłopa było na sali. Jedząc i pijąc, gwarzyli o porannych zawodach łuczniczych. Szeryf ze swoją panią siedział pod baldachimem na głównym miejscu przy stole.
– Dalibóg,