Wesołe przygody Robin Hooda. Howard Pyle
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Wesołe przygody Robin Hooda - Howard Pyle страница 13
– Ha – rzekł Robin – pochodzisz z samego Locksley? Znam tam każdy kamień, każdy żywopłot, każdy strumyk i każdą połyskliwą rybę w nim, bo tam się urodziłem i wyrosłem. Dokąd to podążasz z całą jatką, mój miły przyjacielu?
– Spieszę się na targ do Nottinghamu z wołowiną i baraniną – odparł rzeźnik. – Ale ktoś ty taki, że pochodzisz z miasta Locksley?
– Szlachcic jestem, przyjacielu, a zwą mnie Robin Hoodem.
– O, Matko Najświętsza – zawołał rzeźnik – znam dobrze twe imię i nieraz słyszałem o twoich czynach, krążą o nich gadki i pieśni. Ale niech Pan Bóg broni, żebyś miał ze mnie ściągać myto! Uczciwy jestem i krzywdy żadnej nie zrobiłem nikomu. Więc nie zadzieraj ze mną, dobry panie, bo i ja z tobą nie zadzierałem.
– Niech Pan Bóg broni – rzekł Robin – abym miał łupić takich jak ty, wesoły przyjacielu. Złamanego szeląga nie wezmę od ciebie, bo serdecznie lubię prawdziwą saską twarz. A cóż dopiero rodaka z Locksley, który w dodatku ma się żenić w następny czwartek. Ale słuchaj, powiedz mi, za ile byś sprzedał wszystko mięso razem z koniem i furą?
– Oceniam mięso, wóz i kobyłę na cztery marki – rzekł rzeźnik – ale jeśli nie sprzedam całego towaru, nie utarguję czterech marek.
Na co Robin Hood wydobył zza pasa sakiewkę i rzekł:
– Mam tu sześć marek. Rad bym na jeden dzień zostać rzeźnikiem i pohandlować mięsem w Nottinghamie. Może ubijemy interes i za sześć marek odstąpisz mi hurtem cały zaprzęg?
– Niech cię Pan Bóg i wszyscy święci błogosławią za uczciwe serce! – zawołał uradowany rzeźnik, zeskakując z fury i biorąc sakiewkę z rąk Robina.
– O, nie – zaśmiał się Robin – wielu mnie lubi i dobrze mi życzy, ale mało kto nazywa mnie uczciwym. Wracaj, bracie, do swojej ślicznotki i ucałuj ją słodko ode mnie.
Co mówiąc, wdział rzeźniczy fartuch, wdrapał się na furę i wziąwszy lejce do ręki, odjechał przez las do Nottinghamu.
W mieście zatrzymał się na rynku, tam gdzie handlowali rzeźnicy, i wynajął najdogodniejszy stragan. Rozłożył swój towar i dzwoniąc w topór, wyśpiewywał na wesołą nutę:
Hejże, dziewczęta, hejże, damy!
Która chce kupić mięsa –
Dam trzypensowy kotlet, proszę,
Za jedynego pensa!
Owca – za życia wykarmiona
Płatkami ze stokroci,
Wonnym fiołkiem i żonkilem,
Co się wśród łąki złoci!
Wół z pobliskiego wrzosowiska,
A baran znów z daleka,
Cielątko – niby płeć dziewczęcia,
Bielutkie jak biel mleka!
Proszę, dziewczęta, proszę, damy!
Kupcie na obiad mięsa!
Dam trzypensowy kotlet, proszę,
Za jedynego pensa!
Śpiewał tak skocznie, a wszyscy słuchali w osłupieniu; kiedy skończył, zadzwonił jeszcze głośniej w żelazo, wołając krzepkim głosem:
– Komu mięsa? Komu? Po czterech cenach. Dla prałatów i opatów kilo za sześć pensów, bo nie chcę z nimi handlować. Dla radnych i mieszczuchów kilo po trzy pensy, bo wszystko mi jedno, czy kupią, czy nie. Dla miłych gospodyń kilo po jednym pensie, bo przyjemnie z nimi targować. A ślicznotkom za jeden piękny całus, bo to najlepszy zarobek.
Wtedy ludziska gapić się zaczęli, a gromadzić wokół ze śmiechem, bo nigdy jeszcze, jak miasto miastem, takiego kupca nie widzieli; ale kiedy doszło do kupowania, okazało się, że szczerą prawdę mówił, bo gospodyniom i damom za jednego pensa dawał taką wagę, jaką inni sprzedawali za trzy, a kiedy podeszła wdowa albo kobiecina uboga, to dostawała całe kilo za darmo; a od pięknej dziewczyny, gdy dała mu całusa, nie brał za mięso ni grosza i niejedna ślicznotka podchodziła do jego straganu, bo oczy miał błękitne jak niebo czerwcowe i śmiał się wesoło, rozdzielając połcie. Tym sposobem rozsprzedał mięso tak prędko, że żaden rzeźnik w pobliżu nic nie utargował.
Zaczęli więc szeptać między sobą po jatkach, a jedni mówili: „To jakiś rozbójnik, co ukradł furę, konia i mięso”; ale drudzy mówili: „Widział kto kiedy rozbójnika, żeby tak łatwo i z humorem rozstawał się z tym, co ukradł? To pewno syn marnotrawny, który sprzedał ziemię po ojcu i bawi się wesoło, póki starczy grosza”. A ponieważ tych, co tak mówili, było więcej, inni jeden po drugim przychylili się do ich zdania.
Niebawem paru rzeźników podeszło do niego, aby się zapoznać.
– Słuchaj, bracie – zagadnął go najstarszy – jesteśmy z jednej branży, nie poszedłbyś z nami na obiad? Dzisiaj właśnie szeryf wydaje w ratuszu ucztę dla naszego cechu. Strawa będzie przednia i trunków moc, a ty to lubisz, jeśli mnie oko nie myli.
– Niech tego piorun strzeli – rzekł wesoły Robin – kto by odmówił rzeźnikowi! Dalibóg, pójdę z wami ucztować, mili moi, i to prędzej, niż mogę nadążyć.
Sprzedał już cały towar, więc zamknął stragan i wybrał się z nimi do ratusza, do wielkiej Sali Cechów.
Zasiadał tam już szeryf i wielu mistrzów rzeźniczych. Kiedy Robin wszedł w roześmianym towarzystwie, któremu właśnie opowiadał dowcip, sąsiedzi szeryfa zaczęli szeptać: „To zupełny wariat, brał na rynku po pensie za kilo mięsa, a jak go która dzierlatka pocałowała, to dostawała towar za darmo”. A drudzy mówili: „To syn marnotrawny, sprzedał ziemię za srebro i złoto, aby z fantazją przehulać majątek”.
Wtedy szeryf przywołał Robina, nie poznawszy go w tym stroju, i posadził po prawicy; zapałał bowiem sympatią do młodego rozrzutnika – zwłaszcza kiedy sobie pomyślał, że strumień złota w jego kieszeni może skierować do własnej jaśnie wielmożnej sakiewki. Forytował więc Robina przy stole, śmiał się i gawędził z nim częściej niż z innymi.
Wreszcie podano wystawny obiad i szeryf poprosił Robina, aby odmówił dziękczynienie. Na co Robin wstał i powiedział:
– Oby Pan Bóg błogosławił nas wszystkich i mięsiwo dobre, i wino słodkie w domu tym, i oby wszyscy rzeźnicy byli i pozostali tacy uczciwi jako ja.
Zaśmiali się wszyscy, a szeryf najgłośniej, bo powiedział sobie w duchu: „Jako żywo, to syn marnotrawny i może skubnę mu trochę tego złota, którym tak szasta na prawo i na lewo”. A głośno rzekł do Robina:
– Przypadłeś mi do serca, sowizdrzale – klepnął go po plecach. A Robin zawtórował mu głośno śmiechem.