To. Wydanie filmowe. Стивен Кинг

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу To. Wydanie filmowe - Стивен Кинг страница 81

To. Wydanie filmowe - Стивен Кинг

Скачать книгу

tam, o tak, i przyłożywszy dłonie do ust, wrzasnąłby: „To za Dorseya, ty cholerny kutasie! Kiedy już trafisz do piekła, powiedz diabłu, że ostatnią rzeczą, jaką usłyszałeś, była otrzymana ode mnie rada, abyś zawsze porywał się na tych, którzy są tobie równi!”. Oczywiście to się nigdy nie wydarzyło, ale pomarzyć dobra rzecz. Świetnie jest marzyć, siedząc nad brzegiem kanału, podczas gdy…

      Czyjaś dłoń zacisnęła się wokół stopy Eddiego.

      Patrzył właśnie na widoczną po drugiej stronie kanału szkołę, uśmiechając się pod nosem, podczas gdy w myślach widział, jak ojczym znoszony prądem na zawsze znika z jego życia. To było cudowne. Kiedy poczuł na swojej nodze niezbyt brutalny, ale mocny uścisk, był tak zaskoczony, że o mały włos wylądowałby w kanale.

      To jeden z tych pedałów, o których zawsze mówili starsi chłopcy, pomyślał, a potem spojrzał w dół. Jego usta otwarły się szeroko.

      Mocz gorącą strugą spłynął mu po nodze, a na nogawkach spodni pojawiła się w blasku księżyca czarna plama. To nie był zboczeniec.

      To był Dorsey. Taki, jakiego pochowano. Dorsey w niebieskim swetrze i szarych spodniach, tylko że teraz sweter był ubłocony i zwisał w strzępach, koszula zmieniła się w pożółkły łach, a wilgotne spodnie owijały się wokół wychudłych jak patyki nóg martwego chłopca. Jego głowa była dziwnie zniekształcona, na potylicy wgnieciona, a z przodu wypukła, na kształt olbrzymiego guza. Dorsey się uśmiechał.

      – Eddieeeee – skrzeknął jego martwy brat niczym jeden z komiksowych żywych trupów. Gdy Dorsey uśmiechnął się szerzej, błysnęły pożółkłe zęby, a gdzieś z tyłu, poza nimi, w ciemności coś jakby się poruszało. – Eddieeee… Przyszedłem się z tobą zobaczyć, Eddieeeee…

      Eddie próbował krzyknąć. Ogarnęły go szare fale szoku, przez chwilę wydawało mu się, że unosi się w powietrzu. Ale to nie był sen. Przecież nie spał. Dłoń na jego trampku była biała jak brzuch pstrąga. Nagie stopy brata jakimś cudem przywierały do betonu. Coś odgryzło Dorseyowi jedną piętę.

      – Chodź do mnie na dół, Eddieeee…

      Eddie nie zdołał krzyknąć. W jego płucach nie było dość powietrza. Wydobył z siebie zduszony jęk. Na nic więcej nie potrafił się teraz zdobyć. No i w sumie dobrze. I tak za sekundę czy dwie jego umysł pryśnie jak mydlana bańka, a potem już nic się nie będzie liczyło. Dłonie Dorseya były małe, ale bezlitosne. Pośladki Eddiego zsuwały się po betonie ku brzegowi kanału. Wciąż jęcząc, sięgnął za siebie i uchwyciwszy się skraju betonowego obrzeża, zaparł się o nie z całej siły, a potem zaczął odczołgiwać się w tył. Poczuł, jak dłoń zsuwa się z jego nogi, usłyszał wściekły syk i zdążył jeszcze pomyśleć: To nie Dorsey, nie wiem, co to jest, ale to nie Dorsey. Potem adrenalina zalała jego ciało i zaczął czołgać się w tył jak oszalały, usiłując uciekać, nim jeszcze na dobre poderwał się z ziemi, a z ust dobywał mu się płytki, przyspieszony świszczący oddech.

      Na betonowej powierzchni obrzeża kanału pojawiły się białe dłonie. Rozległo się mokre plaskanie. W bladym księżycowym blasku bryznęły w górę kropelki wody strząśnięte z białej niczym papier skóry. Teraz nad krawędzią pojawiła się twarz Dorseya. W jego zapadniętych, podkrążonych oczach błyszczały mętne czerwone iskierki. Mokre włosy miał przylepione do głowy. Błoto rozmazane na twarzy przypominało indiańskie barwy wojenne. Klatka piersiowa Eddiego zaczęła w końcu pracować, jak należy. Wciągnął powietrze do płuc i wrzasnął przeraźliwie. Poderwał się z ziemi i rzucił do ucieczki. Biegł, oglądając się przez ramię, chcąc zobaczyć, gdzie znajdował się Dorsey, i w rezultacie wpakował się na pień potężnego grubego wiązu.

      Miał wrażenie, jakby ktoś – na przykład jego stary – rozsadził mu lewe ramię ładunkiem dynamitu. Przed oczyma zawirowały mu wszystkie gwiazdy. Upadł jak ścięty pod drzewem z krwią spływającą mu po lewej skroni. Przez blisko półtorej minuty był nieprzytomny. Potem znowu podniósł się z ziemi. Jęknął, kiedy spróbował unieść lewą rękę. Bezskutecznie. Była zdrętwiała i wydawała się bardzo odległa. W tej sytuacji uniósł prawą rękę i potarł piekielnie bolącą głowę. Wtedy przypomniał sobie, dlaczego wpadł na drzewo, i przerażony tym odkryciem rozejrzał się wokoło.

      Brzeg kanału w blasku księżyca był biały jak kość i prosty jak struna. Ani śladu istoty z kanału… jeżeli ta istota w ogóle istniała. Obracał się dalej, wykonując powoli i z trudem pełne trzysta sześćdziesiąt stopni. Bassey Park był milczący i wymarły jak zatrzymany w kadrze czarno-białej fotografii. Wierzby płaczące ciągnęły po ziemi swoje długie, powłóczyste ramiona, pod którymi mogła czaić się praktycznie każda, nawet najbardziej zła i szalona istota.

      Eddie zaczął iść, próbując rozglądać się na wszystkie strony jednocześnie. Jego zwichnięte ramię pulsowało synkopowym bólem w rytm uderzeń serca.

      – Eddieeee – zaświszczał wiatr zawodzący pośród drzew. – Nie chcesz się ze mną zobaczyć, Eddieeee?

      Poczuł, jak długie trupie palce przesuwają się pieszczotliwie po jego szyi. Obrócił się gwałtownie, unosząc obie ręce. Kiedy jego nogi zaplątały się i upadł, zobaczył, że to, co go tak przestraszyło, było tylko paroma poruszanymi wiatrem gałęziami wierzby. Raz jeszcze wstał. Chciał pobiec, ale w tej samej chwili w jego ramieniu został zdetonowany kolejny ładunek dynamitu, tak że natychmiast musiał się zatrzymać. Podświadomie wiedział, że powinien już do tej pory przemóc swój strach, nazywał się w głębi duszy dzieckiem, które boi się swego odbicia w lustrze albo samo o tym nie wiedząc, usnęło i dręczą je teraz wspomnienia sennych koszmarów. A jednak tak się nie stało – prawdę mówiąc, było dokładnie na odwrót. Serce waliło mu w piersiach, tak że prawie nie odróżniał już poszczególnych uderzeń i czuł, że lada chwila pęknie. Nie mógł biec, ale po wyjściu spomiędzy wierzb przynajmniej kuśtykał trochę szybciej. Spojrzał w stronę lampy oznaczającej bramę wejściową do parku. Ruszył w jej kierunku, przyspieszając nieznacznie i mówiąc do siebie w myślach: Aby do latarni i wszystko będzie w porządku. Jasne światło, koniec strachu, blask księżyca lśni na dachu.

      Coś go ścigało. Eddie słyszał, jak przedzierało się przez wierzbowe gałęzie. Gdyby się odwrócił, zobaczyłby To. Co gorsza, to coś go doganiało. Słyszał odgłos kroków, chlupoczące szuranie, jakby idąca jego śladem istota powłóczyła nogami, ale nie obejrzy się za siebie, nie, będzie patrzył prosto na światło, szedł przed siebie, aż dotrze do światła, a był już prawie na miejscu, prawie…

      Zapach zmusił go do odwrócenia się. Potworna, wszechogarniająca woń, jaką wydziela stos psujących się ryb pozostawionych na słońcu, aby zgniły. To smród martwego oceanu. Eddiego nie ścigał Dorsey. To był Potwór z Czarnej Laguny. Potwór miał długi i pofałdowany pysk. Z przypominających usta, czarnych otworów na policzkach wypływał zielonkawy śluz. Jego oczy były białe i galaretowate. Połączone błoną palce kończyły się długimi, ostrymi jak brzytwa szponami. Oddech miał głęboki i bulgoczący, jak oddech nurka z wadliwym regulatorem przy butli.

      Kiedy To zobaczyło, że Eddie się odwrócił, czarnozielone wargi odsłoniły długie kły w martwym, nieobecnym uśmiechu. Potwór szedł dalej, powłócząc nogami i ociekając wodą, i nagle Eddie zrozumiał. To chciało zaciągnąć go z powrotem do kanału, zanieść go w wilgotną czerń podziemnego przejścia

Скачать книгу