To. Wydanie filmowe. Стивен Кинг
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу To. Wydanie filmowe - Стивен Кинг страница 82
Nagle potknął się o ławkę. Musiały ją przewrócić dzieciaki wychodzące z parku i śpieszące się, aby zdążyć do domu przed godziną policyjną. Jej siedzenie wystawało o cal lub dwa ponad trawę i miało zielony kolor, w blasku księżyca ławki więc praktycznie nie można było dojrzeć. Krawędź oparcia trafiła Eddiego w golenie, powodując eksplozję przejmującego, ostrego bólu. Nogi wyślizgnęły się spod niego i runął jak kłoda na ziemię.
Spojrzał za siebie i zobaczył, jak potwór pochyla się nad nim – zobaczył błysk jego białych jak ugotowane jajka oczu, łuski ociekające śluzem w kolorze wodorostów, skrzela unoszące się i opadające na wybrzuszonej szyi oraz otwierające się i zamykające na policzkach.
– Ach! – jęknął Eddie. Zdawało się, że to było wszystko, co mógł z siebie wydobyć: – Ach! Ach!
Czołgał się jeszcze, jego palce wryły się głęboko w murawę, język wysunął mu się z ust. Na sekundę przed tym, jak cuchnąca rybami, chropowata, szponiasta łapa zacisnęła się wokół jego gardła, przyszła mu do głowy pocieszająca myśl. To tylko sen, to musi być sen. Nie ma prawdziwego Potwora. Nie ma prawdziwej Czarnej Laguny. A nawet gdyby była, to nie tu, tylko na Florydzie, w Ameryce Południowej albo w jakimś innym równie odległym miejscu. To tylko sen i obudzę się w swoim łóżku albo w stosie liści pod sceną, w parku, i…
W tej samej chwili płazie łapy zacisnęły się na jego szyi, tłumiąc ochrypłe okrzyki Eddiego; następnie Potwór odwrócił go, a chitynowe szpony, którymi były zakończone palce, nakreśliły krwawiące znaki kaligraficzne na gardle chłopca. Eddie spojrzał w błyszczące oczy monstrum. Poczuł, jak błony pomiędzy palcami Potwora przywierają do jego szyi niczym pasy ściągające stworzone z żywych wodorostów.
Jego rozszerzone z przerażenia oczy zauważyły płetwę, coś, co przypominało koguci grzebień, a co było z pewnością rzędem ostrych, wypełnionych trucizną kolców, sterczących na szczycie zdeformowanej płaskiej głowy Potwora. Kiedy jego łapy zacisnęły się mocniej, odcinając mu dopływ powietrza, zdołał nawet dostrzec, jak białe światło lampy sodowej zmienia się w zielone, zakryte przez przezroczystą płetwę głowową potwora.
– Ty… przecież… nie… istniejesz… – wydusił Eddie, ale ogarniające go chmury szarości robiły się coraz gęstsze i coś kazało mu uwierzyć, że pomimo wszystko Potwór był ze wszech miar prawdziwy. Przecież, bądź co bądź, to monstrum właśnie go zabijało. Mimo to ta odrobina racjonalizmu, jaka tkwiła w jego umyśle, nie opuściła go aż do końca, i nawet w chwili, kiedy Potwór wbił szpony w miękką szyję, rozdzierając tętnicę, tak że strumień gorącej krwi zbryzgał gadzie łuski na piersi, dłonie Eddiego sięgnęły w stronę jego pleców w poszukiwaniu zamka błyskawicznego. Opadły dopiero w chwili, kiedy Potwór przy wtórze cichego gardłowego pomruku zadowolenia jednym gwałtownym szarpnięciem oderwał chłopcu głowę.
I kiedy stworzona dla Eddiego wizja Tego zaczęła się rozpływać, To rozpoczęło przemianę w coś zupełnie innego.
Nie mogąc spać, dręczony przez koszmary, Mike Hanlon wstał pierwszego dnia wakacji o świcie. Światło było blade, stłumione przez nisko zwieszoną gęstą mgłę, która rozwieje się około ósmej, ustępując pola pięknemu letniemu dniu. Ale to potem. Teraz świat pławił się w szarości i różu i był cichy jak kot stąpający po dywanie. Mike, ubrany w sztruksy, podkoszulek i czarne trampki, zszedł na dół, zjadł talerz płatków (nie lubił ich, ale chciał dostać darmową nagrodę, która była w pudełku – Pierścień Dekoderowy Kapitana Midnighta), a potem wskoczył na rower i popedałował w stronę miasta, jadąc – z uwagi na mgłę – po chodniku.
Mgła wszystko zmieniła, sprawiała, że najzwyklejsze rzeczy, takie jak hydranty czy światła przy skrzyżowaniach, nabierały posmaku tajemniczości i stawały się czymś dziwnym, obcym, a nawet odrobinę złowieszczym. Słyszałeś samochody, ale ich nie widziałeś, a z powodu niezwykłych właściwości akustycznych mgły nie potrafiłeś określić, czy były daleko, czy blisko, dopóki nie zauważyłeś, jak wyłaniają się z upiorną poświatą rzucaną przez ich reflektory.
Skręcił w prawo w Jackson Street, minął śródmieście, a potem Palmer Lane dotarł do Main Street i podczas tego krótkiego fragmentu jego przejażdżki minął dom, w którym będzie mieszkał jako dorosły. Nie spojrzał na niego; był to całkiem zwyczajny piętrowy budyneczek z garażem i małym trawnikiem. Nie wyemanował żadnych niezwykłych wibracji do przejeżdżającego obok małego chłopca, który spędzi w nim większość swego dorosłego życia jako jego właściciel i mieszkaniec.
Przy Main Street skręcił w prawo i pojechał w stronę Bassey Park. Jechał wolno, ciesząc się wszechobecną o tak wczesnej porze ciszą. Minął główną bramę, zsiadł z roweru, postawił go na nóżce i ruszył pieszo w stronę kanału. Szedł tam wiedziony wyłącznie własną zachcianką; w jego mniemaniu to był zwyczajny kaprys, nic więcej. Rzecz jasna, nie przyszło mu do głowy, by połączyć wczorajszy koszmar z jego dzisiejszym spacerem; nawet dobrze nie pamiętał, co mu się przyśniło – wiedział tylko, że ktoś kogoś gonił – i kiedy obudził się o piątej rano, spocony i wstrząsany dreszczami, miał jedynie ochotę wrzucić coś na ząb i zrobić sobie małą przejażdżkę po mieście.
Tu, w Bassey Park, mgła przesycona była zapachem, którego nie lubił, zapachem morza, słonym i starym. Rzecz jasna, czuł go już wcześniej. O świcie, kiedy Derry spowijają kłęby mgieł, bardzo często możesz poczuć woń oceanu – choć wybrzeże znajduje się czterdzieści mil stąd. Tym razem jednak zapach wydawał się bardziej intensywny, bardziej żywy. Prawie groźny.
Coś przykuło jego uwagę. Pochylił się i podniósł z ziemi tani scyzoryk z dwoma ostrzami. Na jednej stronie jego obudowy ktoś wydrapał inicjały E.C. Mike przez chwilę przyglądał się scyzorykowi z zamyśleniem, a potem włożył go do kieszeni. Ten, kto znalazł, niech się cieszy, a kto zgubił, tego pech.
Rozejrzał się wokoło. Nieopodal miejsca, gdzie znalazł nóż, leżała przewrócona ławka. Podniósł ją, ustawiając stalowe nóżki w otworach, które wyżłobiły w ziemi przez miesiące, a może nawet lata stania w jednym miejscu. Za ławką zobaczył spłacheć zgniecionej trawy… i biegnące od tego miejsca dwie bruzdy. Trawa już się podniosła, ale bruzdy nadal były doskonale widoczne. Biegły w stronę kanału. I była też krew. (Ptak, przypomnij sobie ptaka, przypomnij sobie).
Ale nie chciał sobie przypomnieć ptaka i odegnał od siebie tę myśl. Psy się musiały pogryźć – nic więcej. Ta myśl okazała się jednak niezbyt przekonująca. Myśli o ptaku powracały – tego ptaka, którego widział w Zakładach Kitchenera, Stanley Uris nie znalazłby w swojej księdze ptaków.
Przestań. Po prostu wyjdź stąd.
Zamiast to zrobić, Mike podążył wzdłuż widocznych w ziemi bruzd. Idąc, zaczął układać sobie w myślach prawdopodobny przebieg wydarzeń, które tu się rozegrały. To było morderstwo. Jakiś dzieciak szwenda się tu po zmierzchu. Jest już dobrze po godzinie policyjnej. Zabójcy udaje się go schwytać. A jak pozbywa się ciała? Oczywiście! Zaciąga je i wrzuca do kanału. Tak samo jak w Alfred Hitchcock przedstawia!
Ślady w ziemi mogły zostać wyżłobione przez trampki ofiary, doszedł do