To. Wydanie filmowe. Стивен Кинг
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу To. Wydanie filmowe - Стивен Кинг страница 80
Zawołany przez sąsiadów gliniarz wpadał raz czy dwa, kiedy zdawało się, że sytuacja była krytyczna, i upominał ich, aby zachowywali się ciszej. Zwykle to kończyło sprawę. Jego matka nieraz pokazała gliniarzowi, „gdzie się zgina”, i po tej prowokacji lądowała w areszcie, ale ojczym zwykle siedział cicho. Eddie uważał, że ojczym bał się policji. Podczas tych okresów kłótni Eddie starał się nie rzucać w oczy. Tak było mądrzej. Jeżeli jesteście innego zdania, to przypomnijcie sobie, co się stało z Dorseyem. Eddie nie znał szczegółów i znać nie chciał, niemniej dobrze znał Dorseya. Sądził, że musiał on po prostu o niewłaściwej porze znaleźć się w niewłaściwym miejscu, jakim niewątpliwie okazał się garaż w ostatnim dniu miesiąca.
Powiedzieli Eddiemu, że Dorsey spadł z drabiny w garażu…
– Jeżeli powiedziałem raz, żeby się nie zbliżał do drabiny, to tak, jakbym to zrobił sześćdziesiąt razy – rzekł ojczym, ale matka unikała jego wzroku… a kiedy ich spojrzenia przypadkiem się spotkały, Eddie dostrzegał w jej oczach drobniutkie iskierki przerażenia i wcale mu się to nie podobało. Stary siedział w milczeniu przy kuchennym stole, popijając rheingolda i nie widząc nic spod swoich wpółprzymkniętych powiek. Eddie starał się go unikać.
Kiedy ojczym wrzeszczał, to zwykle – choć nie zawsze – wszystko było w porządku. Musiałeś mieć się na baczności, gdy przestawał. Dwa wieczory temu cisnął w Eddiego krzesłem, kiedy chłopiec chciał zobaczyć, co było w telewizji na innym programie – po prostu podniósł jedno z okrągłych kuchennych aluminiowych krzeseł, zamachnął się nim nad głową i rzucił. Trafił Eddiego w tyłek, a siła uderzenia była tak duża, że chłopiec przewrócił się na ziemię. Wciąż jeszcze bolało go siedzenie, ale wiedział, że mogło być gorzej. Mógł przecież dostać krzesłem w głowę.
Któregoś wieczoru stary po prostu wstał i zupełnie bez powodu wtarł Eddiemu we włosy garść tłuczonych ziemniaków. Innym razem, było to we wrześniu ubiegłego roku, Eddie wrócił ze szkoły do domu i nieopatrznie zbyt głośno zamknął drzwi, kiedy ojczym ucinał sobie właśnie krótką drzemkę. Macklin wypadł z sypialni ubrany w swoje pogniecione bokserki, z włosami jak strzecha, dwudniową szczeciną na policzkach i oddechem przesiąkniętym dwudniową porcją piwa.
– Doigrałeś się, Eddie – powiedział. – Zajmę się tobą za takie zamykanie drzwi. – W pojęciu Richa Macklina „zająć się” oznaczało „stłuc na kwaśne jabłko” i Eddie dostał wtedy niezłe cięgi. Kiedy stary cisnął nim przez pół przedpokoju, Eddie stracił przytomność. Matka zawiesiła w przedpokoju parę wieszaków, żeby on i Dorsey mieli gdzie powiesić kurtki. Eddie rąbnął w ścianę tak, że tkwiące w niej haki wbiły mu się w plecy na wysokości nerek i właśnie wtedy stracił przytomność. Kiedy dziesięć minut potem doszedł do siebie, usłyszał, jak matka krzyczy, że zabiera Eddiego do szpitala i on nie może jej przed tym powstrzymać.
– Po tym co się stało z Dorseyem? – odparł ojczym. – Chcesz iść do więzienia, kobieto?
I na tym się zakończyła dyskusja o szpitalu. Matka zaprowadziła Eddiego do pokoju, gdzie na łóżku leżał zlany potem i miotany gwałtownymi dreszczami.
Przez następne trzy dni wychodził z pokoju tylko wówczas, gdy rodziców nie było w domu. Wtedy wolno kuśtykał do kuchni, pojękując pod nosem, i wyjmował spod zlewu butelkę whisky ojczyma. Parę łyków łagodziło ból. Na piąty dzień ból prawie zupełnie znikł, ale jeszcze przez dwa tygodnie Eddie sikał krwią.
Poza tym w garażu nie było młotka. O czym to świadczy? No o czym, jak sądzicie? Tak, tak, stary, zwykły młotek nadal tkwił na swoim miejscu. Znikł tylko specjalny, nieodskakujący młotek typu Scotti. Tego młotka ani jemu, ani Dorseyowi nie było wolno nawet dotknąć. „Jeżeli tkniecie go choćby palcem – powiedział im w dniu, kiedy go kupił – wypruję wam flaki i okręcę nimi głowę tak, że nie będziecie musieli używać nauszników”. Dorsey zapytał nieśmiało, czy młotek był bardzo drogi. Stary odpowiedział, że drogi jak cholera. W środku – jak twierdził – znajdowały się specjalne kulki, które powodowały, że w chwili uderzenia, niezależnie, z jak dużą siłą zostałoby ono zadane, młotek nie odskakiwał. A teraz ów młotek zniknął z garażu.
Eddie miał kiepskie stopnie, bo od czasu powtórnego zamążpójścia matki rzadko bywał w szkole. Nie oznaczało to jednak, że był głupi. Wydawało mu się, że wiedział, co się stało z młotkiem. Domyślał się, że ojciec pobił nim Dorseya, a potem zakopał go w ogrodzie albo wrzucił do kanału. Takie rzeczy często się zdarzały w komiksach, które czytywał Eddie i które trzymał na górnej półce w swojej szafie.
Podszedł bliżej do kanału, którego wody przepływały pomiędzy betonowymi brzegami jak oleisty jedwab. Na ich mrocznej powierzchni pojawiły się refleksy księżycowego blasku, przyjmujące kształt bumerangu. Usiadł, wymachując stopami w powietrzu i stukając piętami w beton.
Przez ostatnie sześć tygodni było raczej sucho i tafla wody znajdowała się jakieś dziewięć stóp poniżej znoszonych podeszew jego trampek. Jednak jeśli rozejrzałeś się uważnie, mogłeś dostrzec na ścianach kanału ślady zacieków, świadczące o znacznym zróżnicowaniu poziomów wody tego strumienia. Beton był upstrzony ciemnobrązowymi plamami tuż powyżej obecnego poziomu wody. Brązowa plama powoli blakła, zmieniając się stopniowo w żółtą, a na wysokości stóp Eddiego ściana była prawie biała. Woda wypływała wartko i cicho spod łukowatego, wybijanego kamieniami od wewnątrz sklepienia, mijała miejsce, przy którym siedział Eddie, aby popłynąć pod drewniany mostek łączący Bassey Park i liceum w Derry. Zarówno ściany boczne, jak i deski, po których się przechodziło, a nawet belki pod dachem pokryte były galimatiasem inicjałów, numerów telefonów i wszelakiego rodzaju napisów. Były tu wyznania miłości, informacje, że ta a ta „robi laskę” bądź „daje dupy”, pogróżki dla pedałów, którym powinno się „uciąć to i owo”, a otwory w tyłkach pozalewać płynną smołą, jak też pojedyncze głosy sprzeciwu. Któregoś razu Eddie odnalazł pośród tego chaosu napis: „Uratuj rosyjskich Żydów! Zbieraj cenne nagrody!”. Co to miało oznaczać? Czy to było coś ważnego? Nie wiedział.
Tego wieczoru Eddie nie poszedł na Most Pocałunków, nie miał ochoty przechodzić na drugą stronę, gdzie znajdowała się szkoła. Uznał, że najprawdopodobniej prześpi się w parku; może zagrzebie się w stercie zeschłych liści pod sceną, ale na razie jeszcze trochę tu posiedzi. Podobało mu się to. Lubił przebywać w parku i często tu przychodził, żeby przemyśleć to i owo. Czasami pośród krzewów widział kochające się pary, ale zostawiał je w spokoju – i z ich strony również niczego nie musiał się obawiać. Na boisku szkolnym słyszał opowieści o pedałach krążących po Bassey Park o zmroku i nie wątpił, że były one prawdziwe, lecz jak dotąd ani razu nikt go nie zaczepił.
Park był spokojnym miejscem i jego zdaniem najlepsza część znajdowała się właśnie tu, gdzie teraz siedział. Lubił tu przebywać, zwłaszcza w pełni lata, kiedy poziom wody był tak niski, że ledwie zakrywała ona kamienie i rozlewała się w setki wąskich krętych strumyczków, które to rozdzielały się, to znów łączyły z sobą. Lubił tu przebywać w końcu marca i na początku kwietnia, tuż po wiosennych roztopach, kiedy potrafił przez godzinę stać nad kanałem z postawionym, przesłaniającym twarz kołnierzem starej, od dwóch lat za małej na niego ocieplanej kurtki nieświadomy, że jego chudym zmarzniętym ciałem wstrząsały przenikliwe