Piętno mafii. Piotr Rozmus
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Piętno mafii - Piotr Rozmus страница 11
– Au! Zabolało!
– Bądź pewna, że później zaboli jeszcze bardziej…
– O co ci znowu chodzi?
– Jak to o co?! Popatrz na tych ludzi. Musimy się stąd zmywać, i to już!
Jakaś roztańczona para wpadła na nich z impetem. Łysiejący facet, który odrobinę przypominał wyższą wersję Danny’ego DeVito, trzymał za tyłek młodą dziewczynę. Spojrzał na nie nieprzytomnym wzrokiem, nie dbając o słowa przeprosin.
– Ci ludzie ćpają! – wrzasnęła Ance do ucha Aga.
– Wiem… ale przecież my nie musimy…
– Słyszałaś, co mówię? Spadamy stąd! – Agnieszka nie mogła uwierzyć, że Anka nie wyczuwa zagrożenia. Zawsze była dość frywolna i wyuzdana, nieustannie gotowa na dziką imprezę, ale teraz to już była przesada. Musiały stąd wyjść. Teraz. Już! Przecisną się między tymi wszystkimi ludźmi, wydostaną na zewnątrz i pobiegną w kierunku lasu. Wezwą taksówkę i…
Znów poczuła dotyk na swoich plecach. Odwróciła się.
– Już jestem. – Maks uśmiechał się od ucha do ucha. – Zobacz, kogo przyprowadziłem.
To musiał być sen. Tak. Na pewno.
– Witam. – Paula Madejska wyciągnęła w jej stronę smukłą dłoń.
Jeżeli to naprawdę był sen, to wyjątkowo niesamowity i nad wyraz rzeczywisty.
Bartek naprawdę miał iście wilczy apetyt. Kurczak w sosie nie zdążył jeszcze zniknąć z talerza, a on już deklarował chęć dokładki. Kiedy wreszcie zaspokoił głód, odstawił talerz do zmywarki, cmoknął matkę w policzek i pognał na górę, rzuciwszy na odchodne:
– Dzięki! Było pyszne!
Marta po kilku minutach usłyszała szum płynącej wody. Zazwyczaj najpierw kazała mu wziąć prysznic, a dopiero później pozwalała zasiąść do kolacji, ale kiedy nie było Agnieszki, czasami godziła się na odstępstwo od reguły. Chłopak umierał z głodu, a poza tym, jak znała życie, już był umówiony z kolegami na nocną sesję sieciowych rozgrywek. Zaczął się weekend, więc nie miała nic przeciwko. Inaczej sprawy miały się w tygodniu, kiedy najpóźniej o dwudziestej drugiej wkraczała do pokoju syna i zarządzała ciszę nocną.
Podeszła do zlewu, w którym brudny garnek i patelnia czekały na umycie. Westchnęła i zabrała się do roboty. Myśli na powrót przeniosły ją w inne miejsce, inny czas…
– Zdarzył się wypadek… – powtórzył jeden z funkcjonariuszy, kiedy wreszcie odzyskała przytomność.
Siedzieli w radiowozie, a on od czasu do czasu zerkał w lusterko wsteczne, wpatrując się w niewyraźne oblicze przerażonej kobiety tulącej dziecko. Tamtej nocy Marta zmuszona była zabrać Bartka ze sobą. Nie miała z kim go zostawić. Wyczekiwała dalszej części wypowiedzi z zapartym tchem, czując, jak serce próbuje wyrwać jej się z piersi. Łudziła się, że policjant powie: „Pani mąż jest w szpitalu”. W tamtej chwili nie pogardziłaby nawet informacją w stylu: „Jego stan jest ciężki”. Ale nic takiego nie usłyszała. Zamiast tego padło tylko kolejne: „Bardzo mi przykro”.
Nikt nie zabrał jej na oddział intensywnej terapii. W eskorcie policjantów dotarła do schodów, które zdawały się nie mieć końca. W najniżej położonej części szpitala panował chłód.
– Chłopiec zostanie ze mną. – Policjant wyciągnął dłoń w kierunku Bartka. – Pani pójdzie z kolegą.
Bartek płakał, protestował. Co najmniej kilka minut zajęło jej przekonanie go do pozostania przed drzwiami. W środku, niczym niemy aktor drugoplanowy, spowity w mrok, stał lekarz. Dłonie trzymał w kieszeniach kitla. Snop nieznośnie białego światła padał wprost na ciało skryte pod białym prześcieradłem. Marta nie mogła się ruszyć.
– Było bardzo ślisko – odezwał się policjant. Nienawidziła jego głosu. Tak bardzo go nienawidziła. Chciała, aby zamilkł. – Okoliczności wypadku zostaną dokładnie zbadane. Niewykluczone, że na drogę wyskoczyło jakieś zwierzę, pani mąż odbił i…
Drżącą dłonią zakryła usta. Łzy płynęły jej po policzkach. Gorzka, niemożliwa do przełknięcia gula stanęła jej w gardle.
– Wiem, jak jest pani ciężko. – Znów ten głos. – Bardzo mi przykro, ale takie mamy procedury. – Och, zamknij się! Zamknij się! Zamknij się wreszcie!!! – Musi pani zidentyfikować ciało…
Nie pamiętała dokładnie, co się stało potem. Być może bezwiednie wykonała delikatny ruch głową, który pozwolił lekarzowi stwierdzić, że oto nadszedł moment, kiedy zaczyna się jego rola. Jakkolwiek było, biały materiał odsłonił twarz jej męża, a raczej to, co z niej zostało…
Paula Madejska była piękną kobietą.
Jej ciemne oczy błyszczały, a wokół mlecznobiałej twarzy rozkwitał ogień. „To nie są włosy – pomyślała Agnieszka. – To płomienie”. Ile lat miała Paula Madejska? Na pewno około pięćdziesięciu. Idealnie gładka skóra i brak jakichkolwiek zmarszczek świadczyły o ingerencji chirurgicznej, chociaż Agnieszka pamiętała jeden z wywiadów, w którym Madejska stanowczo temu zaprzeczała. Jakkolwiek było, dziewczyna nie mogła uwierzyć, że siedząca przed nią kobieta jest starsza od jej matki.
– Jesteś bardzo spięta – powiedziała z uśmiechem Madejska. Siedziały teraz w rogu pokoju przy niewielkim stoliku. Kobieta położyła jedną dłoń na ramieniu dziewczyny, drugą skinęła w kierunku kelnerki. Po chwili podała Agnieszce drinka. – Proszę. Napij się. To pomoże ci się rozluźnić.
Agnieszka posłuchała. Upiła łyk, zerkając w stronę towarzystwa wciąż bawiącego się w najlepsze. Skrzywiła się. Cokolwiek było w tej szklance, było mocne… za mocne. Rozejrzała się w poszukiwaniu Anki. Nie znalazła jej.
– Maks mówił, że pracujesz dla Kasprowskiej. – Madejska znów przyciągnęła jej uwagę.
Agnieszka pokiwała głową.
– Od dawna?
– Od kilku miesięcy.
– I jak wrażenia?
– Na razie bardzo pozytywne.
Madejska bacznie się jej przyglądała. Oparła podbródek na pięści, nie przestając się uśmiechać. Długie rzęsy mrugały kokieteryjnie.
– Ile miałaś sesji?
– Kilka… naście.
– Gdzie?
Mimo że nie miała na to najmniejszej ochoty, Agnieszka upiła kolejny łyk. Jeżeli alkohol miał pomóc jej się rozluźnić, lepiej, żeby stało się to jak najszybciej.