Pani Nikt. Pamiętnik. Dominika Budzińska
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Pani Nikt. Pamiętnik - Dominika Budzińska страница 8
Pati wpadła o świcie. Już się od niej nie uwolnię. „Przyjaźń” do grobowej deski. Mówi się trudno. Chyba nawet ją lubię. Jej nie da się nie lubić. Sodka Barbie. Jest taka miła. I nawet jak twierdzi coś szczerze, nie ma w tym odrobiny złośliwości. Pierwszy raz spotykam równie interesujący przypadek. Pierwszy raz widzę istotę pozbawioną cynizmu, sarkazmu, jadu, obłudy, fałszu.
Przestraszyłam się. Może Pati naprawdę jest Aniołem? W każdym razie tak właśnie się zachowuje. Zbyt długo gościłam na wygodnym prezesowskim stołku, by nie rozpoznać szczerych intencji. Ona ma ich w nadmiarze.
Przyniosła mi pyszną kawę ze Starbucksa i kanapkę z indykiem na ciepło. To znaczy kanapka wystygła, ale miała być na ciepło. Nakarmiła mnie, a potem wyciągnęła na trening. No cóż. Chyba się w niej zakocham.
18 marca
Już po trzeciej wizycie na siłowni. Już nie jęczę. Dalej czuję każdy mięsień, ale w końcu wiem, że w ogóle je mam. Że mam mięśnie! I to całkiem sporo. Nawet takie maleńkie, ukryte gdzieś głęboko w zakamarkach kobiecego ciała. A ciało to ja mam kobiece. Jak nigdy. Dopiero teraz odkryłam mój gigantyczny biust. Bo dopiero teraz go widać, zwłaszcza w obcisłej koszulce, podczas obcisłych ćwiczeń. Dorodny biust przyciąga pary oczu, umieszczonych na łysych głowach. I nie tylko łysych. Głowy z włosami też się odwracają. Mam branie. Nawet z tą starością na karku i trzema oponami zamiast wciętej talii.
I po jaką cholerę się tak cieszę? Gdzie, jak gdzie, ale na siłowni faceta szukać nie będę! A zresztą, przecież ja nie chcę faceta. Jestem singielką i jest mi dobrze.
No, może nie do końca. Nie tak dobrze, jak być powinno.
Dopadają mnie smutne refleksje, chyba też przychodzą z wiekiem, podobnie jak zmarszczki i nadprogramowy tłuszcz. Dzięki Bogu jest Anioł Barbie i światełko w tunelu.
Taki tam drobny paradoks, jakich pełno w życiu.
19 marca
Nie mam zbyt wiele czasu na pisanie, chociaż ostatnio zaglądam tu dość często. Ćwiczę i czuję się świetnie. Nie miałam pojęcia, że tak to działa. To znaczy, że aż tak. Nigdy nie brałam na poważnie opowieści w pracy pt. Jezu jak bosko! Wczoraj byłam w fitness klubie! Trener wycisnął mnie jak cytrynę!
Taaaa… myślałam wtedy, może i wycisnął, może jak cytrynę, ale na pewno nie w fitness klubie.
Cofam głupie myśli. Obecnie stwierdzam, że mogła to być prawda. Mnie też dzisiaj wycisnął, do bólu, a potem, fakt, przycisnął na moment swym twardym jak skała torsem. Nic wielkiego, oprócz torsu oczywiście, chciał tylko pomóc założyć kolejne obciążenie. Ot, takie tam klubowe zdarzenia.
Będę w nich obcykana. Wykorzystam miesięczny karnet do końca i jak stara wyga.
Zerknęłam przed chwilą na poprzednie zapiski. Ile już razy umierałam? Nie zliczę. Wciąż żyję, o dziwo. Nie mam pojęcia, czyja to zasługa. Obawiam się, że Pati ma w tym swój różowy, anielski i szczery udział.
Ale nie można żyć tylko siłownią i ćwiczeniami. Muszę zająć się czymś konstruktywnym. Może wreszcie opracuję plan na życie. Moje nowe życie. Na razie popadam ze skrajności w skrajność. Ponad trzy miesiące leżenia, wycierania miękkiej, wygodnej kanapy, wycierania podłogi podartymi kapciami w drodze do kuchni bądź łazienki, spijania resztek z niedopitych butelek, spijania łez, cieknących po policzkach, na szczęście nie było ich dużo. Ponad trzy miesiące bezmyślnej, okupionej żalem i cierpieniem, wegetacji. I nagle cud. Telefon o poranku. Telefon, który ruszył mój utyty tyłek z kanapy i zmienił smutny los. Zaczęłam zachowywać się jak Pati, jakbym też litrami pochłaniała red bulle. Tylko jeszcze nie latam, a ona, mam wrażenie, że tak.
Kolejna smutna refleksja w pseudo wesołym żywocie singielki. Jednak do zachowania równowagi środowiska naturalnego i ludzkiej egzystencji jest potrzebny człowiek. Taki zwykły, jakiś drugi homo sapiens, i żeby był blisko, obok, żeby przytulał i wspierał. Poradził, kiedy istnieje taka potrzeba.
Odkrywca ze mnie, nie ma co. Na starość jednak wszystko przestaje normalnie funkcjonować, a mózg, przede wszystkim.
21 marca
Wiosna! Niestety tylko w kalendarzu, tym, którego nie lubię, tym z milionem bezsensownych świąt.
Z Marcelą jest źle. Jest bardzo źle. Marcela niknie w oczach. Właściwie, już jej prawie nie ma. Pozostał cień. Zamknęła szczelnie swój świat w urnie z prochami Bogdana. Jak można aż tak kochać? Czy to jest w ogóle możliwe? Czy mnie kiedyś dopadnie podobna miłość? Lepiej, żeby nie. Jakby co, będę zwiewać, gdzie pieprz rośnie. Marcela jest teraz jednym wielkim bólem i cierpieniem. Ja tak nie chcę! Nie chce cierpieć tak okrutnie jak ona. Gdyby chociaż mieli dzieci. Miałaby dla kogo żyć, musiałaby się jakoś pozbierać. A tak? Czeka na spotkanie z Bogdanem. Robi wszystko, by móc się znowu do niego przytulić. W tym życiu nie ma już dla niej miejsca, bo nie ma w nim sensu. Marcela, piękna jasna świeczka, która niebawem zgaśnie. Pęka mi serce. Od wczoraj znowu mam totalnego doła. Nie wiem, co robić? Nie umiem jej pomóc, a czuję, że powinnam. Może będzie lepiej jak odejdę razem z nią? W końcu, oprócz Anioła Barbie, w moim życiu też niezbyt ciekawie.
Jak to zwykle bywa, wątpliwości odchodzą i wracają. Po takim spotkaniu, jak wczoraj, człowiek zaczyna błądzić wśród niespokojnych myśli. Zaczyna się głębiej zastanawiać. Byle nie za głęboko, bo potem znowu trzeba sięgnąć po butelkę. Zdusić w sobie lęk i strach przed jutrem, przed tym, co przyniesie przyszłość.
Może powinnam czytać Biblię? Może łatwiej byłoby zrozumieć?
Nie biegam co niedzielę do kościoła, nie obchodzę chrześcijańskich świąt zgodnie z tradycją, ale przecież wierzę w Boga. Wierzę w istnienie kogoś, kto ten nieszczęsny padół tak sprytnie wymyślił. Czasem tylko nie pojmuję jego intencji.
Czasem też mam wrażenie, że gdzieś zniknął, przepadł bez wieści. Pozostawił głupi świat na pastwę losu. Istoty ludzkie zapomniały o Jego istnieniu, o tym, że w ogóle był. Teraz szaleją otumanione Jego brakiem. Brakiem wszelkich wartości, dawno zapomnianych. Nieświadomie dążą do samounicestwienia. A może Bóg zrobił to specjalnie? Może specjalnie na chwilę nas opuścił? Spokojnie poczeka na zgliszcza, a potem wszystko narodzi się na nowo.
Chyba jednak muszę się napić. Nie dla mnie te rozważania. Jestem po marketingu, a nie filozofii.
24 marca
No i mam. Wykrakałam. Marcela w szpitalu, a ja razem z nią. To znaczy byłam. Całą noc. Uchodzi z niej życie. Gaśnie. Niewiele już tej świecy zostało. Prochy na śniadanie, obiad i kolację. Prochy garściami i tylko z wodą. Prochy i woda. I tak od śmierci Bogdana. Obecność mamy na nic się zdała. Może trzeba było ją gdzieś zamknąć? Wcześniej przywieźć do szpitala? Ale co by to dało? Trzymać się życia na siłę? Ona przecież tego nie chce. Ona chce do Bogdana. I nawet Bóg tu nie pomoże. Chociaż… właściwie… może właśnie tylko On.
Nie wiem. Jestem zmęczona. Nieprzespaną nocą przy szpitalnym łóżku i smutkiem. Bardzo zmęczona cierpieniem Marceli i bólem brzucha. Też powinnam łykać jakieś prochy.
Idę