Pan Perfekcyjny. Jewel E. Ann
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Pan Perfekcyjny - Jewel E. Ann страница 12
– Pff… Mniej nudnego? Zawsze wyglądasz stylowo. Zazdroszczę, że z taką łatwością potrafisz zmienić zwykłe ciuchy w stylowy ubiór.
– Rety, chyba dałaś się nabrać, ale dziękuję.
Za szybą odgradzającą gabinet Flinta zauważam pusty fotel i pogaszone światła.
– Gdzie podziewa się szef?
– W sądzie. Minęłaś się z nim.
– Szczęściara ze mnie. – Puszczam do niej oko.
– Wyszedł, więc Harrisona również dziś nie będzie.
– Cóż, to już kiepsko.
– Harrison cię lubi. – Amanda stuka długopisem w podbródek. – Powinnaś rozwijać tę relację. Wydaje mi się, że póki jego syn będzie tobą zachwycony, Flint cię nie eksmituje.
Marszczę nos.
– No nie wiem. Wspominał o incydencie ze szczurem?
Na jej czole pojawiają się zmarszczki.
– Nie.
– Rozumiem. – Spoglądam na zegarek. – Długa historia. Później ci opowiem. Niedługo mam terapię, ale powiedzmy, że dwutygodniowe wypowiedzenie zaczęło obowiązywać oficjalnie od wczoraj.
Uśmiecham się, gdy Amanda odbiera telefon, machając mi na pożegnanie. Częściowo jestem rozczarowana, że nie tylko nie zobaczę dziś Harrisona, ale również Flinta. Przez ostatnie tygodnie cieszyłam się dogryzaniem i flirtem. To ostatnie może było tylko po mojej stronie, ale mężczyzna nie poprosił, bym przestała. Mam wrażenie, że mu się podobało, ale wkurzał się, odczuwając to.
Doktor Hamilton mieszka w starszej dzielnicy miasta, zarośniętej drzewami, w której czarujące domy zostały z czasem odrestaurowane. Nie wydaje się pretensjonalna, ale wątpię, by te domy położone z dala od głównej drogi warte były tyle, bym z mojej pensji mogła sobie pozwolić na któryś z nich.
– Elle! Tak się cieszę, że przyszłaś. – Doktor Hamilton, a właściwie Abigail, otwiera drzwi z kieliszkiem wina w ręce. Na nadgarstku ma kilka bransoletek. Ponad trzydzieści centymetrów jasnych włosów spływa jej na plecy. W pracy zawsze upina je w ciasny kok. Nigdy nie widziałam, by je rozpuściła. Myślę, że jest koło pięćdziesiątki, ale rozpuszczone włosy odejmują jej przynajmniej dziesięć lat.
– Dziękuję. Masz piękny dom. – Wchodzę i zdejmuję kurtkę.
– Ma już blisko wiek. Martin od dawna marudzi, by go sprzedać. Ma dosyć grabienia liści i koszenia trawnika, ale ja nie jestem w stanie się go pozbyć. To moja szczęśliwa przystań.
– Rozumiem dlaczego. Martin jest w domu, czy go wykopałaś?
– Jest z tyłu, razem z resztą mężczyzn. Za chwilę cię przedstawię.
Za moimi plecami po schodach werandy wchodzą trzy kobiety.
Abigail wskazuje ręką.
– Nie krępuj się i rozejrzyj. Za jakieś pół godziny zaczniemy w salonie. Jedzenie jest w kuchni. Częstuj się.
Zwiedzam dom, zatrzymując się w kolejnych pomieszczeniach. Każda sypialnia ma szerokie siedzisko pod oknem z widokiem na trawnik i drzewa ubrane w jesienne liście. Wyobrażam sobie, że mogłabym się tu umościć z dobrą książką, w puchatym szlafroku, z ciepłym napojem i Chopinem grającym ze starodawnego gramofonu.
W końcu napełniam talerz przekąskami i wychodzę na taras.
– Ellen… Ellen… Ellen… – Doktor Pearce unosi szklankę z wodą w toaście i kiwa mi głową. Staruszek jest trzeźwy od niemal dwudziestu lat. To najlepszy pediatra w naszym szpitalu. Konsultowałam z nim najwięcej swoich małych pacjentów.
– Woda na degustacji wina. Do kitu. – Wrzucam do ust czerwone winogrono i się uśmiecham.
Mężczyzna nie kryje się ze swoją przeszłością i ma do siebie zdrowy dystans, często z tego żartując. Cieszę się, że nie muszę chodzić przy nim na paluszkach.
– Tak, do kitu, jak mówisz. – Puszcza do mnie oko. – Byłem niegdyś duszą towarzystwa, ale jestem tu najstarszy, więc równie dobrze mógłbym już być duchem. Miller i Gibson są jednak pod telefonem, więc dotrzymują mi kroku w raczeniu się soczkami dla dzieci. Chociaż Martin przygotował dla nich Shirley Temple.
– Nie ma nic złego w dobrej Shirley Temple. Oczywiście z dodatkową wisienką.
Doktor Pearce zgarnia koreczek serowy z mojego talerza.
– Dziewczyno, właśnie skradłaś mi serce.
– Bardzo podoba mi się ten dom. – Wzdycham, zerkając na karmniki dla ptaków w pobliżu białego ogrodzenia.
– W rzeczy samej. To chyba najlepsza dzielnica w tym mieście. Mieszkałem niegdyś o tam. – Wskazuje na dom z niebieskim dachem po drugiej stronie płotu.
– Byliście sąsiadami?
– Tak, aż do śmierci żony. Potem mieszkanie tutaj mnie przerosło. Sprzedałem posiadłość w jeden dzień. Gość stwierdził, że kupuje, choć nawet nie zajrzał do środka.
– Poważnie? Wariat.
– Też tak myślałem. Zobaczył ogród mojej żony, grządki pełne czarnej ziemi i szklarnię na tyłach. Tyle mu wystarczyło.
– Marzenie ogrodnika. – Wrzucam do ust kolejne winogrono.
– A oto on.
Wyciągam szyję, by wyjrzeć przez rząd karmników dla ptaków.
– Martin mówi, że co wieczór spędza tam wiele godzin. Moja żona też tak robiła. Uważała, że ogród ma terapeutyczną moc. Grzebanie w ziemi wydaje się oczyszczać umysł. Mawiała, że się w ten sposób relaksowała.
– Rozumiem to. W ten sam sposób działa na mnie muzyka. – Zerkam na mężczyznę w ciemnych jeansach i szarej koszulce z długimi rękawami, które są jednak podwinięte. Na dłoniach ma zielone ogrodnicze rękawiczki.
Plewi chwasty, nisko pochylony.
Nie potrafię powstrzymać uśmiechu, gdy mężczyzna o kruczoczarnych włosach obraca się, by wrzucić chwasty do białego wiaderka, dzięki czemu widzę jego twarz.
– Pan Hopkins – szepczę.
– Słucham? – pyta doktor Pearce.
Kręcę powoli głową.
– Nic. Pospaceruję po posiadłości. Zaraz wrócę.
– Niedługo zacznie się degustacja.
Kiwam