Pan Perfekcyjny. Jewel E. Ann
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Pan Perfekcyjny - Jewel E. Ann страница 9
– Daj pudełko na drugie śniadanie, bym mógł je umyć, i idź odrobić lekcje, a ja zrobię jakiś obiad.
Znów mamrocze coś pod nosem. Jestem pewien, że narzeka, że nigdy nie wychodzimy na miasto, by coś zjeść. Otwieram pojemnik, z którego na blat wybiega jakiś gryzoń.
– Co, u diabła? – Zdejmuję patelnię z haka i biorę zamach, by zabić szkodnika.
– Nie! – Harrison rzuca się po zwierzę.
W moim domu jest szczur. Jak się tu, u licha, dostał?
– Nie dotykaj… – mówię, ale nim mam szansę dokończyć, chłopak bierze gryzonia na ręce. Krzywię się, wciąż ściskając w dłoni patelnię. – Puść go, nim cię ugryzie! – ostrzegam.
Tuli go do piersi, głaszcząc po głowie.
– Co robisz? Prawie zabiłeś Mozarta.
– Mozarta? – Z głośnym brzękiem rzucam patelnię na blat. – Wyjaśnij mi to i to natychmiast!
Harrison krzywi się z powodu hałasu.
– Skąd, do cholery, wziąłeś to coś?
– Wolfgang Amadeusz Mozart jest szczurem dumbo, a nie „tym czymś”. Widzisz, że jego uszy są większe i bardziej okrągłe? Jak u słonika Dumbo. Podoba mi się jego biała głowa i szare ciało. Elle mówi, że jest przyjazny i ma wspaniałą osobowość.
Mam do syna świętą cierpliwość. Kocham go. Słucham wnikliwych opisów ostatnich pasji. Dzięki niemu jestem ekspertem w dziedzinach, które nigdy mnie nie interesowały, ale to już przesada. Nie zgodziłem się na rybkę. Nie ma więc mowy, bym pozwolił na hodowanie w domu pieprzonego szczura.
Odwołuję wcześniejsze stwierdzenie, Ellen naprawdę jest zmorą mojej egzystencji.
– Możesz zacząć płakać i tupać, ale odpowiedź brzmi „nie”. Nie możesz tego zatrzymać.
– Jego. – Znów przewraca oczami. – I nie mówiłem, że chcę. Elle miała go dziś ze sobą i powiedziała, że może czasami mógłbym go zabrać do siebie.
– Może? Czasami? – Biorę się pod boki i pochylam, by spojrzeć synowi w oczy. – Powiedziała, że możesz wziąć go dziś do siebie?
Wzrusza ramionami, głaszcząc małego szkodnika.
– To proste pytanie.
– Nie wiem. Powiedziała, że może mógłbym go czasami zabrać do siebie, na co powiedziałem, że chciałbym, po czym wsadziłem go do futerału na gitarę, ale przyszedłeś. Bawiłem się z nim w aucie, gdy na ciebie czekałem, po czym włożyłem go do plecaka, kiedy wyszedłeś z budynku.
– Wie, że go masz?
Kolejne wzruszenie ramion.
Szarpię kilkakrotnie za krawat, aż w końcu go rozwiązuję. Rozpinam górny guzik koszuli. Nie jestem dziś w nastroju na takie rzeczy.
– Włóż to do pudełka. Odwiozę to pani Rodgers, gdy będziesz odrabiał lekcje.
– Umrze zamknięty w plastiku.
Biorę papierową torbę po zakupach i przytrzymuję ją otwartą. Harrison patrzy na nią przez chwilę, nim spogląda w moją pełną zniecierpliwienia twarz. Wkłada gryzonia do torby, więc zwijam jej górną część.
– Co, jeśli nie będzie miał wystarczająco dużo powietrza? Cały czas miałem uchylony zamek w plecaku.
Widelcem z jego szkolnego zestawu robię dziurki w górnej części torby.
– Rety! Mogłeś go zabić!
– Nie mam dziś na tyle szczęścia, Harrisonie. A teraz… nie otwieraj drzwi. Zostań w swoim pokoju i weź się za odrabianie zadania. Niedługo wrócę.
Posyła mi swoje zwyczajowe spojrzenie, obraca się i człapie do siebie.
Zastanawiam się, czy nie potrząsnąć torebką, by drapanie na dnie ustało, ale nie jestem aż takim potworem – przynajmniej już nie.
ROZDZIAŁ 4
Zachowaj spokój. On gdzieś tu jest. Nieważne, że przez ostatnią godzinę przeszukiwałam budynek i nigdzie nie znalazłam Mozarta. Nieważne, że istnieje tu pierdylion zakamarków, w które mógłby wcisnąć swoje małe ciałko. Nie myślę nawet o pułapkach na myszy i trutkach na szczury. Znajdzie się.
Zachowaj spokój.
– Mozarcie?! – wołam przez lobby, gdy ostatnia osoba opuszcza budynek, krzywiąc się z odrazą i niezbyt szczerze życząc mi powodzenia. Ludzie zachowują się dziwnie, jeśli chodzi o szczury hodowlane – to mocno niedoceniane zwierzaki.
Spokojnie. Nie płacz.
Odzywa się mój telefon.
– Ellen. – Próbuję brzmieć wesoło, choć łzy napływają mi do oczu.
– Pani Rodgers?
Trzymam telefon przed twarzą, wpatrując się w nieznany numer, nim przykładam go z powrotem do ucha.
– Tak.
– Gdzie pani jest?
Teraz to po prostu straszne. Głos jest znajomy, ale okropny.
– Kto mówi?
– Hopkins.
Wzdycham, słysząc chłód w jego głosie, pomimo tego, że ilekroć każe zwracać się do siebie formalnie, chce mi się śmiać, i tego, że zaraz się rozbeczę, bo zaginęło moje dzieciątko.
– Flint, mogę oddzwonić? Robię… coś bardzo ważnego.
– Jasne, pani Rodgers, proszę dokończyć swoje ważne sprawy, a ja pojeżdżę sobie autem wkoło, niańcząc pani szczura, ponieważ naprawdę nie mam nic lepszego do roboty.
– Mozart? Masz Mozarta? – No i szlag trafia moje opanowanie. Pieprzyć spokój. Zamykam oczy i kręcę głową.
– Zacznijmy raz jeszcze, bo nie mam za wiele czasu. Gdzie pani jest?
– W moim… eee… to znaczy w twoim budynku – mówię.
– Będę tam za pięć minut. Nie zamierzam do niego wchodzić. Nawet nie zatrzymam auta. Ma pani zwinne ręce, pani Rodgers?
– Nawet się nie waż…
Patrzę na ekran. Rozłączył się. Gnojek się rozłączył, grożąc uprzednio, że wyrzuci Mozarta przez okno.
Biegnę