Star Force. Tom 3. Bunt. B.V. Larson
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Star Force. Tom 3. Bunt - B.V. Larson страница 14
Górski wpatrywał się w sześć pięknych światów na ekranie. Mój wzrok również tam podążył i tak samo się na nich zafiksował. Gdy patrzyło się na te planety, z całą ich obietnicą życia, idealnych zachodów słońca i uśmiechów, odczuwało się ból w głębi duszy. Pomagaliśmy złej stronie. Było to teraz jasne. Wiedziałem o tym, ale nie widziałem wyjścia z sytuacji. W takim ponurym nastroju ciężko walczyć. Ludzie nie będą skupieni. Zaczną popełniać błędy.
Postanowiłem im pomóc. Stwierdziłem, że potrzebują czegoś, w co mogą uwierzyć, a zostałem im tylko ja. Postanowiłem skłamać.
– Nie martwcie się – oznajmiłem oficerom. – Pracuję nad czymś. Wszystko dobrze się skończy.
Wpatrywali się we mnie, wyraźnie podniesieni na duchu. Zaraziłem ich bakcylem nadziei. Nawet Sandra go złapała. Wyraźnie we mnie wierzyła. Cóż, do tej pory zawsze wyciągałem jakiegoś królika z kapelusza, a oni w dodatku chcieli wierzyć, więc wierzyli. Nie pytali nawet, jaki był mój plan. Wystarczyło im, że jakiś miałem. Wszyscy się odprężyli i poczuli pewniej. Wszyscy poza mną.
Bo tylko ja wiedziałem, że ściemniam.
Rozdział 8
Gdy żołnierze wchodzili na okręty desantowe, spotkałem Kwona w ładowni. Pokład zakrzywiał się tutaj łagodnie, jako że miał kształt ogromnego cylindra. Wielkie wrota stały otworem, ich cztery pokrywy rozsunięte były niczym stalowy kwiat, wpuszczając białe światło odbite od lodowej planety, obok której przelatywaliśmy, oraz żółte światło pobliskiej gwiazdy, rzucające mocne, długie cienie.
Kwon, podobnie jak ja, nosił jeden z nowych skafandrów bojowych. Wyglądał jak wielki robot. Jego skafander był wykonany na specjalne zamówienie, jako że potrzebował większego rozmiaru niż inni. Nie wszyscy dostali jeszcze swoje wyposażenie. Wciąż mieliśmy go za mało. Postanowiłem dać je ludziom na okrętach desantowych, ponieważ pierwsi mieli dotrzeć do celu.
– Przyszedł pan nas pożegnać, pułkowniku? – spytał Kwon.
– Wyruszasz w jednym z okrętów?
– Tak, sir.
– Ja również. Lecę z majorem Welterem.
Kwon spojrzał na mnie spode łba.
– Nie wiedziałem, że pan też leci.
– A co miałbym robić? Nie lubię wysyłać żołnierzy do boju, sam nie dzieląc ich losu. Dobrze o tym wiesz.
– Mogę mówić szczerze, sir?
– Tak.
– Zwariował pan? – spytał Kwon swoim niskim głosem z wyraźną irytacją.
Zaśmiałem się.
– Niektórzy tak uważają.
– Potrzebujemy dowódcy w cegle dowodzenia. Ktoś musi koordynować atak.
Pokręciłem głową.
– Nie ma czego koordynować. Nie ma ostrzału wspierającego desant ani dodatkowych okrętów. Nie będzie drugiej fali. Nie miałbym jak wydawać rozkazów dowódcom. Ktokolwiek zostanie, będzie jedynie obserwować i dostarczać danych z sensorów. To wszystko.
– Nadal myślę, że pan zwariował.
– Nadal masz rację. A ty chcesz lecieć ze mną?
– Nie – odparł Kwon. – Ale i tak to zrobię. Przynajmniej gdy wysadzą pana w przestrzeń, przejmę dowodzenie.
Uśmiechnąłem się.
– Dla dobra Sił Gwiezdnych?
– Owszem. Mogę jeszcze o coś spytać?
– Proszę bardzo, kapitanie.
– Jak wrócimy?
Wpatrywałem się w niego. Otworzyłem usta, by powiedzieć, że makrosy nas odbiorą, ale powstrzymałem się. Nic nie wskazywało na to, że dowództwo makrosów zrobi cokolwiek, aby nas zabrać. Mieliśmy parametry misji. Mieliśmy zdobyć satelitę wroga. Ale nie wiedzieliśmy nic więcej o planach makrosów.
Zmarszczyłem brwi.
– Mam nadzieję, że okręty makrosów zaparkują na orbicie tej planety i będziemy mogli do nich przylecieć.
– Też mam taką nadzieję. Co do wroga, zabijamy ich wszystkich czy co?
Sam nad tym myślałem.
– Zabijemy tylu, ilu trzeba, aby się poddali.
– Co, jeśli tego nie zrobią? Może zrobić się krwawo.
– Wiem, ale każda pokonana siła w końcu…
Kwon przerwał mi, co nie było w jego stylu.
– Nie mają gdzie uciekać. Poddałby się pan obcym wojskom czy walczył do końca? Może nie znają pojęć kapitulacji ani litości.
Stanowczo nie podobało mi się to, do czego zmierzał. Chciał wiedzieć, czy ma pozwolenie na wyrżnięcie całej populacji. Nie spotkaliśmy ich nawet, a planowaliśmy już rzeź. Cała ta rozmowa brzmiała surrealistycznie. Byliśmy przecież pierwszymi ludźmi w tym układzie gwiezdnym, a zostaniemy zapamiętani jako krwiożerczy najeźdźcy. Co to oznaczało dla naszej przyszłości? Czy będziemy znienawidzeni na wieki przez incydent, któremu dowodzę? Rozmasowałbym sobie kark, ale w pancerzu ledwie czułem nacisk rąk.
– Musimy improwizować. Jeśli zginę, przejmujesz dowodzenie. Zrobisz, co uznasz za stosowne.
Kwon nie wyglądał na zadowolonego z tych rozkazów. W pełni go rozumiałem. Poważne decyzje bywały bolesne. Nie istniał żaden wzorzec, którym moglibyśmy się teraz kierować. Mogliśmy zostać zmuszeni do zniszczenia istot zamieszkujących stację, aby przetrwać. Mogliśmy wszyscy zginąć w przestrzeni kosmicznej. Albo mogą przed nami uklęknąć i błagać o litość. Naprawdę nie wiedzieliśmy, czego oczekiwać, a ta niewiedza była niezmiernie trudna do zniesienia.
– Słyszałem o pańskim planie co do makrosów – powiedział Kwon, szczerząc zęby.
Spojrzałem na niego, marszcząc brwi. Przez sekundę myślałem, że żartuje. Znał mnie za dobrze i może wiedział, że nic nie mam w rękawie.
– Zawsze ma pan plan – stwierdził. – Może nie zawsze skuteczny, ale zawsze ma pan jakąś sztuczkę w zanadrzu.
Uśmiechnąłem się lekko i skinąłem głową. Zawsze coś miałem, każdy to potwierdzi. Żałowałem jedynie, że tym razem tak nie było. Pozwoliłem Kwonowi przygotować się do odlotu, a sam poszedłem w górę zakrzywiającej się przestrzeni ładowni.