Star Force. Tom 3. Bunt. B.V. Larson
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Star Force. Tom 3. Bunt - B.V. Larson страница 17
Sapiąc, opuściłem swój mały pojazd i podniosłem go. Wezwałem Kwona.
– Powiedz ludziom, aby pamiętali o wzięciu spodków ze sobą. Może to być jedyny sposób na opuszczenie tej ozdoby choinkowej, gdy skończymy misję. I niech uważają na te wielkie metalowe druty czy rury.
– Tak jest, sir – odparł Kwon, przekazując moje rozkazy dalej.
Spojrzałem w górę i zobaczyłem, że reszta również zaczyna lądować. Udało nam się – przynajmniej większości z nas. Zapewne dzięki elementowi zaskoczenia. Obcy wewnątrz stacji zapewne teraz panikowali. Wyobrażałem sobie, jak zastanawiają się, co wystrzelił w ich stronę okręt makrosów. Czy mają zestrzelić te obiekty i rozpocząć wojnę? Może makrosy jedynie wyrzucały śmieci? A może to jakieś nieporozumienie? Strach, trudne decyzje. Oczywiście odpowiedzią był koszmar. Ponad tysiąc pięciuset moich marines przedostało się przez ich systemy obronne i teraz pełzało po kadłubie, gdzie najwyraźniej nie zainstalowali przeciwśrodków.
Większość ludzi hamowała, lądując niedaleko. Niektórzy wylądowali lepiej niż ja. Byli młodsi i świetnie wyszkoleni. Ale ci, których spotkałem, byli zachwyceni. Stary, szalony Riggs wszystkich wyprzedził. Uśmiechnąłem się, wiedząc, że takie chwile pomagały zbudować morale – nawet jeśli powodzenie było skutkiem błędu.
W momencie, gdy zlokalizowałem w końcu nieuszkodzony okręt desantowy, szło za mną ponad trzydziestu marines z kompanii Beta. Wiertło laserowe już pracowało, przyciemniając nasze osłony hełmów na tyle, że niewiele widzieliśmy. Parliśmy niezdarnie do przodu, polegając na tym, że buty magnetyczne zapobiegały przypadkowemu odlotowi w kosmos. Każdy niósł spodek, wiedząc, że to jego bilet do domu. Wielki laser na okręcie desantowym wciąż buchał, robiąc dziurę w poszyciu stacji. Widok był niepokojący. Na szczęście nie musieliśmy długo czekać. Kadłub miał niewiele ponad metr grubości. Ze świeżo wypalonej dziury wylatywał strumień gazów i ognia, szybko otaczając okręt desantowy i zmieniając go w pochodnię. Żołnierze cofnęli się.
– Wygląda na to, że się przebiliśmy. Wyłączyć laser! – krzyknąłem przez radio. Pilot wykonał polecenie, a stopione kawałki metalu ochłodziły się, formując latające wokół nas pomarańczowe kule. Stacja nie była na tyle duża, by sama mogła generować znaczącą grawitację. Wszystko unosiło się w nieważkości.
Z otworu nadal wydobywały się gazy. Widzieliśmy coś podobnego do strumienia pary. Wylatywał w przestrzeń. Zmarszczyłem brwi, nieco zaniepokojony. Czy ci obcy nie potrafili odciąć rozhermetyzowanych sekcji stacji? Czy przebiliśmy ich balon i udusiliśmy milion niewinnych istot?
Po jakiejś godzinie strumień gazów w końcu niemal ustał. Nadtopiony metal, który rozświetlał wyrwę, zdążył już zamarznąć.
– Potrzebuję dwóch zwiadowców – powiedziałem.
Wystąpili dwaj mężczyźni z lżejszym osprzętem. Wysłałem ich na rozpoznanie. Mogłem opuścić czujnik na nanitowej linie, ale nie chciałem opóźniać misji. Mając więcej czasu, obrońcy mogli lepiej się zorganizować. Liczyła się każda sekunda.
Zwiadowcy weszli do wyrwy i rozejrzeli się. Przesłali nagranie sporej komory, pełnej organicznych materiałów. Wyglądały na rośliny, pływające w wodzie, która teraz zamarzała. Najwyraźniej istniał tutaj jakiś rodzaj kontroli grawitacyjnej, która utrzymywała płyn w otwartych zbiornikach.
Zamyśliłem się. Może najechaliśmy ich ogrody hydroponiczne? Jeśli tutejsze rośliny korzystały z fotosyntezy tak samo jak nasze, musiały być niedaleko powierzchni, aby zbierać światło gwiazdy. Zapewne dlatego wyleciał taki gejzer gazów. Woda, powietrze, ciepło i ciśnienie – wszystko złożyło się na wybuch pary.
– Ruszać się! – krzyknąłem. – Wszyscy wchodzić tam, zanim wysadzą ten fragment stacji!
Moi żołnierze pospiesznie ruszyli naprzód i szybko nadeszła moja pora, aby wejść do środka. Cieszyłem się, że skafander był twardy i impregnowany samonaprawiającą się warstwą nanitów. Otwór przypominał gorące ostrze.
Jakoś się jednak przedostaliśmy i wlecieliśmy w nieważkości do środka. Kazałem wszystkim zostawić deskorolki magnetycznie przymocowane do zewnętrznej powłoki stacji. Ktokolwiek ujdzie cało, będzie mógł ich użyć do ucieczki. Za mną do środka wchodzili kolejni marines. Udało nam się zrobić tylko cztery wyrwy i do każdej wkraczało dwustu lub trzystu marines.
– Sir? – zabrzmiał znajomy głos.
Odwróciłem się i ujrzałem Kwona. Nie byłem zaskoczony, że go widzę – miał dwadzieścia pięć procent szans, że tu trafi i znałem go na tyle dobrze, że wiedziałem, iż będzie chciał podążać za mną. Ale zaskoczyło mnie, kto mu towarzyszył.
– Porucznik Marquis? – spytałem.
– Tak, sir. Cieszę się, że tu jestem – odparła. Kobieta była normalnego wzrostu, ale przy Kwonie wyglądała jak dziecko.
– Myślał pan, że Joelle nie żyje, prawda? – spytał Kwon. – Złapałem ją.
– Złapałeś?
– Mniej więcej – potwierdziła porucznik Marquis.
– Miałem jedną z tych większych deskorolek – wyjaśnił Kwon. – Wie pan, tych do cięższego sprzętu. Zobaczyłem, jak okręt wybucha, i wiedziałem, że jeśli przeżyła, to nie ma szansy wejść na spodek. Więc wypatrywałem jej i złapałem, gdy przelatywałem obok.
Zbudowaliśmy nieco większą jednostkę dla niektórych marines. Większości z nich używali sanitariusze do przewożenia rannych. W przypadku Kwona sam był dodatkowym ładunkiem. Zmrużyłem oczy, próbując znaleźć lukę w jego historii.
– Powinno ją wyrzucić pod kątem, a przynajmniej powinna lecieć w kierunku stacji z niższą prędkością niż ty.
Kwon wzruszył ramionami.
– Tak, przyhamowałem i ją znalazłem.
– Ryzykowne, Kwon. – Spojrzałem na porucznik Marquis. – Chyba jesteś mu winna drinka.
Skinęła głową.
– Jesteśmy umówieni.
Odwróciłem się, kręcąc głową.
– Dobrze, że oboje przeżyliście. Poruczniku, przydzielam panią do grupy zwiadowczej.
Kwon nie narzekał, Marquis także nie. Skierowałem ją do jednego z korytarzy. Z ogrodu wychodziło ich przynajmniej dwadzieścia i chciałem, aby zrobiono w każdym z nich rekonesans, zanim wyruszymy dalej. Na razie nie nawiązaliśmy kontaktu z kosmitami.
Ale miało się to wkrótce zmienić.