Star Force. Tom 3. Bunt. B.V. Larson
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Star Force. Tom 3. Bunt - B.V. Larson страница 16
– Powodzenia, Kwon – oznajmiłem. – Ale poczekaj, aż skończymy walczyć, dobra?
– Dobra, dobra! – odparł. Wciąż szczerzył zęby, aż w końcu usiadł. Nanitowe pasy wydawały się podekscytowane całym tym pochylaniem się i rozciąganiem. Skróciły jego uprząż, praktycznie przymocowując go do ściany. Nanitowe ramiona w czasie misji były jak kury opiekujące się pisklętami.
– Jesteśmy pod ostrzałem – ogłosiła Joelle. Mówiła spokojnie, ale słyszałem w jej głosie napięcie. Nie miałem jej za złe, że się martwi.
Zaczęliśmy nagle kołysać się na boki. Wiedziałem, że pilotka odpala boczne systemy napędowe, które kazałem zainstalować, i wykonuje losowe manewry unikowe, aby uniknąć trafienia. Wrogowi nieco zajęło stwierdzenie, że ma kłopoty. Byliśmy już w trzech czwartych drogi. Za jakąś minutę okręty musiały uruchomić dziobowe silniki, aby zmniejszyć przyspieszenie i nie rozbić się o stację.
Spojrzałem na ekran. Instalacja satelitarna była wielka i czerwono-brązowa. Wyglądała jak mały księżyc, ale o nieco dziwnym kształcie. Inaczej niż w przypadku ziemskich konstrukcji, to coś wydawało się organiczne. Kłębiło się od rur i wirujących koronkowych kryz. Powiedziałbym, że wyglądało jak pokryty pajęczyną strąk fasoli. Nie widziałem na ekranie ognia przeciwnika. Zapewne nie użyli pocisków.
Nagle w okręt uderzył promień i przebił cienki kadłub. Osłona hełmu natychmiast uległa zaciemnieniu. Intensywność światła przyprawiała o ból głowy. Przez sekundę wydawało mi się, że jeden z moich ludzi odbezpieczył broń i wystrzelił z miotacza. Chciałem już na niego wrzasnąć, gdy poczułem nacisk na prawe ramię.
Siła odśrodkowa popchnęła mnie na marine po mojej prawej, podczas gdy facet z lewej wpadł na mnie. Czułem ruch okrętu: wirowaliśmy. Odzyskałem wzrok – osłona hełmu znów się rozjaśniła. Obracaliśmy się z przyspieszeniem przynajmniej trzech g. Nie mieliśmy już górnej części kadłuba. Przez otwór w nanitowej powłoce widziałem przesuwające się gwiazdy.
– Dostaliśmy! – krzyknął zupełnie niepotrzebnie Kwon. – Rozkazy, sir?
Zawsze wiedziałem, że te okręty będą dla wroga jak kaczki, gdy tylko się opamięta. Problem był taki, że nie mogliśmy zbliżyć się do niego z dużą prędkością. Cholerne makrosy i ich umowy. Znowu pokazali, że życie moich ludzi nic dla nich nie znaczy.
– Opuszczamy okręt, czeka nas kolejny atak – rozkazałem. – Uruchomić deskorolki. Koniec grupowej przejażdżki!
– Co ze mną, sir? – spytała Francuzka. Zaskoczył mnie jej głos. Nie spodziewałem się, że przeżyła.
Porucznik Joelle Marquis. Młoda, ładna, z akcentem, który działał na Kwona. Ale musiałem być twardy. Nie mogłem martwić się jej przetrwaniem bardziej niż resztą z nas.
– Możesz sterować okrętem? – spytałem. Wokół mnie dwudziestu ludzi pospiesznie odłączało zabezpieczenia, ściskające ich jak dłonie przerażonego dziecka. Wszyscy wyciągali właśnie dyski, na których siedzieli, i spieszyli się, by opuścić pokład przez dziurę w dachu.
– Mogę lecieć – odparła.
– Potrzebujemy, aby to wielkie laserowe wiertło przebiło kadłub stacji. Powodzenia, poruczniku.
– Dziękuję.
Wyskoczyłem, a Kwon poleciał zaraz za mną. Zastanawiałem się, czy mnie nienawidzi za wysłanie dziewczyny na samobójczą misję.
Stałem na swoim dysku, z którego wyrosła falująca powłoka z nanitów. Zatrzymała się dopiero przy mojej szyi. Wciąż miałem widok na wszystko przez osłonę hełmu i mogłem nawigować. Za mną coś błysnęło. Uznałem, że to okręt desantowy znów został trafiony.
Nie mogłem nic z tym zrobić, więc po prostu nie patrzyłem za siebie.
Rozdział 9
Doświadczyłem już w życiu wielu dziwnych rzeczy. Niektóre z nich zdarzyły się po raz pierwszy w historii ludzkości. Ale jazda przez kosmos na deskorolce o kształcie dysku podczas próby uniknięcia wrogiego ostrzału musiała być jednym z najdziwniejszych zjawisk, nawet jak na mnie.
Wrogi ostrzał składał się z promieni, zapewne laserowych. Tak przypuszczałem, bo wiązki były szybkie i w warunkach próżni niewidoczne. W kosmosie nie można zobaczyć słupa światła. Byłem w stanie wykryć ogień wroga jedynie dzięki widocznej gołym okiem reakcji na kontakt z przeszkodą. Na przykład z deskorolką.
Gdy dostał jeden z marines, nie eksplodował, ale zajął się ogniem. Nie powstrzymało to jednak jego pędu. Masa będąca niegdyś jego ciałem nadal leciała ze znaczną prędkością. Pęd prowadził moich ludzi ku celowi, nawet spalonych na żużel. Wyglądali jak meteory, kule białego ognia, za którymi ciągnął się ogon pary.
Co jakieś dziesięć sekund trafiali jednego z nas. W polu widzenia udało mi się naliczyć trzydzieści trafień. Potem przestałem liczyć, bo byliśmy już prawie na miejscu. Okręty desantowe, które przetrwały lot, obróciły główne silniki o sto osiemdziesiąt stopni, żeby zapewniały hamowanie. Dramatycznie zwalniały, a wokół mnie ludzie zaczynali robić to samo.
Nigdy nie trenowałem z tym zaprojektowanym przez siebie, dziwacznym latającym talerzem. Było mi teraz wstyd, ale darowałem sobie betatesty, polegając na relacjach innych żołnierzy podczas wprowadzania poprawek. Nigdy nie był ze mnie szczególny surfer czy skater.
Najgorsze było odwrócenie. Prawie spieprzyłem sprawę, wykonując manewr, podczas gdy system napędowy wciąż był aktywny. Gdybym to naprawdę zrobił, spadłbym ze swojej maleńkiej platformy w kształcie spodka, mimo nanitowych zabezpieczeń. Przypomniałem sobie w ostatniej chwili i udało mi się wyłączyć napęd, obrócić się i dopiero wtedy włączyć silnik.
Zdałem sobie sprawę, że z powodu swojej olbrzymiej niekompetencji za późno zacząłem hamować i leciałem zbyt szybko. Mijałem innych marines. Opuściwszy okręt desantowy, byłem jednym z ostatnich, a teraz podążałem z szaleńczą prędkością, podczas gdy oni hamowali. Tylko łut szczęścia sprawił, że nie zderzyłem się z tymi, którzy wykonywali porządnie swoją robotę.
Zwiększyłem moc, aż ugięły się pode mną nogi. Nie miałem pojęcia, z jaką wielokrotnością g hamuję. Zapewne sześć, może więcej. Nie byłbym w stanie stać prosto, gdyby nie wzmocniona nanitami muskulatura i egzoszkielet pancerza. Normalny człowiek po prostu by się złamał i oderwał od deskorolki. W tym momencie, tak blisko powierzchni ogromnej stacji kosmicznej, wypełniającej już całe pole widzenia pode mną, potrzebowałem latającego talerza, aby przeżyć. Tylko dzięki niemu byłem w stanie zwolnić tak, by nie skończyć jako miazga.
– Wszystko w porządku, sir? – odezwał się przez radio Kwon. Zapewne obserwował mnie. Nie miałem pojęcia, którzy marines znajdowali się w mijanych przeze mnie kapsułach. Po serii wstrząsów w końcu zwolniłem dość, aby nie stać się przypadkową kupą atomów w momencie zderzenia. Gdy miałem już odrobinę kontroli nad swoją platformą, odpowiedziałem.
– W porządku. Chciałem