Star Force. Tom 3. Bunt. B.V. Larson
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Star Force. Tom 3. Bunt - B.V. Larson страница 15
Z taktycznego punktu widzenia oznaczało to, że okręty makrosów nie znajdą się zbyt blisko stacji w czasie bitwy. Nie udzielą nam wsparcia ogniowego. Byliśmy zdani na siebie. Nie miałem pojęcia, czy przetrwamy ten atak, ale jeśli tak, zapewne zechcą nas używać w kolejnych misjach. Aż wszyscy zginiemy.
Niemal nie dało się w tej sytuacji nie myśleć o zwróceniu się przeciwko naszym panom. Oczywiście sporządziłem pewne plany. Okręty desantowe tak samo dobrze sprawdzą się przeciwko makrosom. Myślałem, że jesteśmy w stanie to zrobić – a przynajmniej mieliśmy w razie potrzeby dość siły ognia, aby pokonać okręt inwazyjny i krążownik. Ale ponieślibyśmy spore straty, zwłaszcza w walce z krążownikiem.
Hipotetycznie rozważyłem sytuację, w jakiej byśmy się znaleźli, gdybym przejął kontrolę nad okrętami i jakoś nauczył się nimi sterować. Bardzo hipotetycznie. W takim wypadku musielibyśmy uciekać. Nie mogliśmy walczyć ze wszystkimi okrętami w układzie. Wykryliśmy tu cztery krążowniki, nie licząc naszej eskorty. Zapewne kolejne znajdowały się gdzieś na jakichś księżycach, przechodziły naprawy albo wspomagały wydobywanie surowców. Praktycznie na pewno zostalibyśmy zniszczeni.
Stałem naprzeciwko rzędu ciemnych cegieł, w których znajdowały się nasze jednostki produkcyjne. Każda zawierała jedną z dziwnych, programowalnych maszyn duplikacyjnych. Straciliśmy od czasu kampanii tylko jedną cegłę, głównie dzięki moim priorytetom obronnym. Fabryki były najbardziej krytycznym z naszych atutów.
Wprowadziłem kod dostępu i wszedłem do najbliższej z fabryk. Była w trakcie produkcji systemu celowniczego dla nowego okrętu desantowego. Gdybyśmy dostali jeszcze tydzień, mógłbym podwoić ich liczebność. Ale nie wiedziałem, czy będziemy mieli choć godzinę, zanim zostaniemy wezwani do ataku. Makrosy były fanatycznie punktualne.
Gapiłem się na dziwaczną maszynę. Wciąż jej nie rozumieliśmy ani nie mieliśmy nawet pojęcia, kto zbudował oryginał. Wiedzieliśmy, jakich surowców trzeba było użyć, aby zbudować kopie, ale tylko same maszyny potrafiły je tworzyć. Byłem jak prymitywny biolog z czasów renesansu, badający ludzkie ciało i sposób jego działania. Zapewne całe wieki miną, zanim ziemscy naukowcy dowiedzą się o nich wszystkiego.
Postanowiłem zmienić program. Fabryki przestały produkować kombinezony bojowe i mieliśmy już wszystkie okręty desantowe, których mogliśmy teraz użyć. Potrzebowałem jednak czegoś, co powstrzyma krążowniki makrosów przed zniszczeniem moich sił, gdybyśmy zwrócili się przeciwko nim. Nie podjąłem jeszcze takiej decyzji, ale gdyby została nam jedynie garstka żołnierzy, może przynajmniej będzie dane dobrze zginąć. Moglibyśmy chociaż wysadzić ten okręt.
Materiały wybuchowe? Przypomniałem sobie miny, których tak skutecznie użyły Robale, niszcząc kilka krążowników. Może, jeśli zostawimy ich parę za sobą, będą w stanie unieszkodliwić okręt makrosów?
Wziąłem się do roboty i szybko miałem projekt urządzenia, które powinno wystarczyć do tego celu. Nie mieliśmy dość materiałów radioaktywnych na duże ładunki. Każda z min miała moc około kilotony. Ale z małą jednostką centralną, sensorami magnetycznymi i miniaturowym układem napędowym było to dość, aby wymierzyć kosmicznego kopniaka. Kazałem jednej z fabryk zrobić ich jak najwięcej.
Chwilę później, a przynajmniej tak mi się wydawało, usłyszałem mocne pukanie do drzwi. W śluzie pojawił się Kwon. Poleciłem jednostce fabrycznej zakończyć sesję programowania i kontynuować produkcję.
– Sir? – odezwał się kapitan z kanciastego hełmu.
– Tak, Kwon? Co jest?
– Czas ruszać. Makrosy rozkazują wyskoczyć przez wrota.
– Aha – odparłem zdumiony, że minęło tyle czasu. – Czemu nikt mnie nie wezwał?
Kwon wskazał na mój hełm. No tak, zdjąłem go i wyłączyłem radio. Nie mogłem się przez nie skupić.
– W takim razie zapraszam do okrętu desantowego. Zaraz tam będę. Startujemy za pięć minut.
Gdy zniknął, odwróciłem się do fabryki. Kazałem jej połączyć się z pozostałymi. Miały pod moją nieobecność produkować więcej min i skafandrów. Nie wiedziałem, ile zdołają wytworzyć w czasie, który nam pozostał, ale uznałem, że będzie to musiało wystarczyć. Nie wiedziałem nawet, czy będziemy mieli okazję z nich skorzystać.
Gdy już weszliśmy do okrętów desantowych, stwierdziłem, że przypominają moje stare grawiczołgi. Zaprojektowałem je jeszcze na Ziemi i miały podobny, naśladujący rekina kształt. Były smukłe i niebezpieczne.
Kiedy zbliżyłem się do okrętu, w którym zarezerwowałem sobie miejsce, ledwie starczyło czasu na to, aby nanitowe ramię sięgnęło i przypięło mnie, zanim wystartowaliśmy. Spoglądałem na przednią ścianę, po której ruszały się metaliczne kropki. Każda wskazywała, gdzie znajduje się pobliski okręt. Nasz oznaczony został na zielono, a jego siostrzane jednostki na żółto. Dwa wielkie okręty makrosów były niebieskie i podłużne. Widziałem, że nasza zielona kropka była ostatnim ogniwem łańcucha. Nieco spóźniliśmy się na imprezę.
Tuż za nami pojawiły się setki niewielkich kropek. Były tak małe i liczne, że wyglądały jak nierówności na ścianie okrętu. Wiedziałem, że to żaden szum, lecz moi ludzie. Każdy z nich stał w kapsule, ze sztywnymi nogami, ściskany przez przyspieszenie. Kapsuły składały się z dwóch trzydziestocentymetrowej szerokości parabolicznych dysków z jednostką napędową z tyłu i nanitowym poszyciem chroniącym użytkownika. Kapsuły potrafiły latać same, ale można było przełączyć je na sterowanie ręczne – marine był wtedy w stanie kierować ich ruchem, przechylając się. Moi ludzie mieli już dla nich parę przezwisk: spodki, deskorolki i latające talerze.
Wnętrza okrętów desantowych składały się z jednolitego metalu. Umieściłem systemy kontrolne w siedzeniu każdego z marines, u podstawy nanitowych ramion służących nam za pasy. Zwykle okrętami nanitów sterowało się za pomocą głosu, bezpośrednio komunikując się z mózgiem. Nie chciałem, aby moi marines lecieli do walki trzymani przez nanitowe ramiona, których nie mogli sami zwolnić. Trudno było przewidzieć warunki bojowe. Ucierpieć mógł mózg okrętu albo pilot. Dzięki mojemu projektowi każdy z żołnierzy miał jakiś stopień kontroli nad sytuacją. Jeśli przyciśnie lub kopnie metalowy guzik, zostanie wypuszczony.
– Strzelają już do nas? – spytałem pilotkę.
– Nie, sir – odparła. Porucznik Joelle Marquis była młoda i niedoświadczona, ale nie dało się tego poznać w jej głosie. W wypowiadanych z lekkim francuskim akcentem słowach rozbrzmiewał autorytet. Była jedną z osób, które zabrałem ze sobą na wypadek, gdybym potrzebował dowódcy eskadry. Na Heliosie głównie pilnowała ścian, ale teraz jej umiejętności były bardzo przydatne.
Kwon pochylił się i pomachał do mnie, pokazując, że chciałby zetknąć się hełmami. Od razu to zrobiłem, zastanawiając się, co mój zastępca chciał przekazać mi na osobności. Jako że okręty pozbawione były wewnętrznego ciśnienia, mogliśmy porozumiewać się jedynie drogą radiową. Jednakże dzięki zetknięciu hełmów wibracje przekazywały głos, słyszalny jedynie przez drugą osobę. Wpatrywałem się w wielką, uśmiechniętą twarz kapitana.
– O