Star Force. Tom 1. Rój. B.V. Larson
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Star Force. Tom 1. Rój - B.V. Larson страница 18
– Rozumiem – powiedziałem, uśmiechając się szeroko.
– Ale to nie ma żadnego znaczenia. Zależy mi na czymś innym: żebyś pomyślał, co zrobiłby napastnik, gdybyśmy przegrali bitwę. Gdyby udało mu się dotrzeć do Ziemi.
– Nie mam pojęcia – przyznałem.
– A jeśli znowu spróbuje? Jeśli takich jednostek jest dziesięć? Albo sto?
– Znowu…? – powtórzyłem z namysłem. Szczerze mówiąc, jakoś zabrakło mi czasu na rozważanie wszystkich implikacji wydarzenia, które właśnie się skończyło. Grałem w nie swojej lidze. Nie wiedziałem, co się dzieje. Rozumiałem, że z punktu widzenia nieprzyjaciela reprezentujemy ziemskie siły zbrojne. Czy wplątaliśmy Ziemię w jakąś kosmiczną wojnę? Rozpaczliwie potrzebowaliśmy informacji. Co będzie, jeśli taki atak jednak się powtórzy? Dlaczego by nie? Wojny nie kończą się po jednej bitwie.
– Jack… To znaczy admirale Crow… Masz może jakieś dokładniejsze wiadomości o sytuacji politycznej? Czy Ziemia jest w stanie wojny? Czy może my wypowiedzieliśmy właśnie wojnę komuś, kogo reprezentował tamten okręt, pomagając zniszczyć go naszym jednostkom?
– Doskonałe pytania! Przystań do nas, a przydzielę ci zadanie znalezienia na nie odpowiedzi. Ja zajmę się rekrutacją i organizacją.
– A czym wy się zajmowaliście do tej pory, niech was diabli? – zdziwiłem się. – Czy naprawdę muszę odwalać za was całą robotę?
– Posłuchaj, Kyle. Paranoicy śpiący z rewolwerami pod poduszką to nie są najbystrzejsi ludzie na świecie. W mojej organizacji nie ma filozofów, dyplomatów, wykształconych inżynierów. Ta flota jest raczej bandą oportunistów, twardzieli, morderców. Specjalistów od sztuki przetrwania. Jesteśmy odcięci od Ziemi, a w dodatku nigdy nie ufaliśmy rządom. Niestety, dowodzenie flotą okrętów kosmicznych obcych wymaga czegoś więcej niż dobry refleks i instynkt zabójcy. Właśnie zacząłem sobie zdawać sprawę z tego, że potrzebuję cię bardziej niż któregokolwiek z moich ludzi. Więc pytam po raz ostatni: przyłączysz się do mnie?
Przez dobre pięć sekund bardzo poważnie zastanawiałem się nad tą propozycją. Spojrzałem na Sandrę; skinęła głową z przekonaniem. Westchnąłem, uświadamiając sobie, że prawdopodobnie oboje mamy rację. Nie miałem szczególnej ochoty przyłączyć się do niezależnej grupy, czegoś w rodzaju milicji, to nie było w moim stylu, ale w tej sytuacji? Nie wyobrażałem sobie, byśmy mogli wykonywać rozkazy Ziemi, i nie pociągało mnie przekazanie władzy nad Alamo jakiemuś zupakowi, zwłaszcza że chwilę przed tym po prostu bym z niego wyleciał. Wyrzeczenia mają swoje granice. A w ogóle kto powiedział, że jakiś gość z Pentagonu poprowadzi Alamo lepiej ode mnie? Czy należy z góry zakładać, że wygrałby tę bitwę? Jasne, może i przeceniałem swe zdolności rozwiązywania problemów, ale… Alamo musiał mieć jakieś powody, żeby wybrać sobie właśnie mnie.
– W porządku, admirale. Przekonał mnie pan. Dołączam do pańskiej organizacji… tymczasowo. Przyjmuję rangę komandora porucznika. Niech będzie po twojemu, Jack. A przy okazji, jak się nazywa twoja flota?
– Już o tym myślałem. Co powiesz na „Siły Gwiezdne”? Brzmi nieźle, nie uważasz?
Musiałem się z nim zgodzić. Rzeczywiście, brzmiało nieźle. Przerwałem połączenie, znów spojrzałem na Sandrę. Uśmiechała się, aż do tej chwili był to doprawdy rzadki widok. Była ładna, nawet bardzo ładna, ale musiałem jakoś uwolnić ją od tych idiotycznych kabli, krępujących jej kostki jak kajdany. Może powinienem przyjąć te zastrzyki czy czego tam wymagał okręt, by ludzie mogli stawać ze mną twarzą w twarz bez więzów. Dopisałem to sobie w pamięci do długiej listy rzeczy do zrobienia.
– Jestem pod wrażeniem – powiedziała.
Atrakcyjna dziewczyna, bez dwóch zdań. No i o wiele dla mnie za młoda, ale im dłużej będziemy razem, tym mniejsze będzie to miało znaczenie. Oczywiście, zamierzałem wykazać się ostrożnością. Aż za często widziałem wykładowców, wstępujących na tę niebezpieczną drogę w towarzystwie, dajmy na to, młodych asystentek. Istniało nawet legendarne równanie, opracowane podobno przez profesorka starego, ale jarego. Opisywało ono czas trwania tego rodzaju zażyłości jako odwrotnie proporcjonalny do urody i atrakcyjności partnerki. Im ładniejsza dziewczyna, tym krótsze małżeństwo. Sandrę oceniłem ewentualnie na dwa lata, nie więcej. Musiałem jednak przyznać sam przed sobą, że byłyby to wspaniałe dwa lata.
Spojrzałem na wymyślony przeze mnie ekran, obejmujący już trzy ściany. Złote koraliki reprezentujące nasze siły rozdzieliły się i zmierzały w kierunku ciemnego sierpa Ziemi. A nad Ziemią pojawiło się wiele nowych punktów – były to zapewne okręty, które właśnie pozyskały „personel dowódczy”. Ta myśl omal nie przyprawiła mnie o dreszcze. Ilu ludzi wyciągnęły z domów i zamordowały? Może jednego na minutę? Wszystkie szukały przecież wytrwale tych, którzy zdołaliby przejść przez ich sito. Wiedziałem już, że są tylko maszynami, niczym więcej, zbudowanymi z czegoś w rodzaju płynnego metalu. Ich serca nie znały litości, bo nawet nie miały serc.
– Dzieciaki już pewnie oprzytomniały – powiedziałem do Sandry. – Jeśli tak, to pewnie strasznie się bały podczas walki, przywiązane do tych stołów.
– Nie brzmi to szczególnie przyjemnie – zgodziła się ze mną. – Mam nadzieję, że nie oślepły i nie krzyczą ze strachu jak ja, nim do mnie przyszedłeś.
Odetchnąłem głęboko. Rozluźniłem się nieco po długiej, ciężkiej nocy, zapewne najgorszej w całym mym dotychczasowym życiu. Trudno nie czuć się dobrze, kiedy człowiek ratuje samego siebie, życie wielu ludzi, a może nawet zapobiega zagładzie Ziemi? Ale moja radość okazała się krótkotrwała.
– Alamo, jak się mają moje dzieci?
Odpowiedź padła natychmiast. Najgorsza z możliwych.
– Biotów nie można było ożywić.
Zamarłem. Nie byłem w stanie nawet myśleć.
– O nie… – Sandra wyciągnęła do mnie rękę. Czarna nić jak wąż otoczyła jej nadgarstek i szarpnęła nim. – Kyle?
Żołądek miałem ciężki i zimny, jakbym połknął kulę lodu. Nie mogłem mówić, myśleć, nic. Najlepiej pasowało tu chyba słowo „szok”. W jakimś trzeźwym zakątku mózgu usłyszałem głos mówiący, że jednak dopadła mnie małpia nadzieja. Jak głęboka była rana? Tak głęboka, że przed zranieniem nie potrafiłbym nawet sobie tego wyobrazić. Dzieci nadal żyły… Żyły w moim umyśle. Wydawało się to takie rozsądne, takie przewidywalne. Alessandra została ożywiona, w gruncie rzeczy nic się jej nie stało. Założyłem, że okręt może dokonać podobnego cudu z Kristine i Jakiem. Jak członek prymitywnego szczepu, widząc lekarza, leczącego śmiertelną chorobę zastrzykiem, założyłem, że możliwości magii są nieograniczone. Ale, biorąc na logikę, oni oboje byli znacznie bardziej martwi niż Alessandra. Ona spędziła w zimnym oceanie zaledwie ułamek tego czasu, przez który moje dzieci leżały poranione, z połamanymi kośćmi, na ziemi, przy domu. W zimnej wodzie komórki obumierają znacznie wolniej niż na otwartym powietrzu w ciepłą wiosenną noc. A także nie miała obrażeń jamy brzusznej. Przyszycie