Stara Flota Tom 4 Niepodległość. Nick Webb

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Stara Flota Tom 4 Niepodległość - Nick Webb страница 8

Stara Flota Tom 4 Niepodległość - Nick  Webb

Скачать книгу

stabilizację oraz emituje grawitony z przesunięciem fazowym w reduktorach inercji. Konwektory napędu transkwantowego ładują się ponownie w mniej niż minutę i pozwalają na pokonanie odległości ponad trzystu lat świetlnych w godzinę. I ponad pięćdziesiąt…

      Proctor przerwała mu uniesieniem ręki.

      – Trzysta lat świetlnych w godzinę? W dwie godziny możemy dotrzeć do granic znanej nam przestrzeni!

      – Tak jest. Jak powiedziałem, to ściśle tajne. ZSO doskonaliły tę technologię przez prawie trzy lata i raczej nie życzą sobie, aby ta wiedza stała się powszechna. Przynajmniej na razie.

      Proctor przeliczyła w pamięci i wyszło jej, że „Niepodległość” może dotrzeć do sektora Irigoyen w mniej niż dziesięć minut.

      „Cholera, będę musiała się skupić na misji, gdy tylko zbiorę załogę”.

      Jakby czytając jej w myślach, Volz oznajmił:

      – Trzymajcie się mocno, chłopcy i dziewczynki. Za chwilę zrobimy skok kwantowy na Calais.

      A potem wcisnął guzik inicjatora na panelu i obraz za oknami nagle się zmienił. Zniknęła rozmyta atmosfera Brytanii, a pojawiły się pomarańczowo-czerwone pasma obłoków Calais, jednego z dwóch gazowych olbrzymów w układzie planetarnym Brytanii. Kilkadziesiąt kilometrów dalej unosiła się stocznia Wellington, w której na długich rampach konstrukcyjnych znajdowały się dziesiątki okrętów w różnych stadiach budowy. Stocznia została bardzo mocno zniszczona podczas drugiej wojny z Rojem, ale w okresie powojennej rekonstrukcji nie tylko ją odbudowano, lecz także rozwinięto – w myśl ludzkiej tradycji, że gdy zepsuto zabawkę, należy sprawić sobie kolejną, jeszcze większą.

      Ukryty w jednym z niższych doków konstrukcyjnych niczym mały ptak pod skrzydłami matki, unosił się okręt, jakiego Proctor jeszcze nigdy nie widziała. Jednostki Starej Floty, na których służyła przez połowę swojej militarnej kariery, były przysadziste i masywne, przystosowane do znoszenia uszkodzeń w walce, podczas gdy to cacko wyglądało jak dzieło sztuki.

      – Oto „Niepodległość”, pani admirał – oznajmił Yarbrough. – Gotowa do wyjścia w przestrzeń pod pani rozkazami.

      Volz zagwizdał.

      – Rzeczywiście piękność, co tu kryć. W niczym nie przypomina wraków, do których przywykliśmy podczas drugiej wojny. Ale też te wraki ocaliły nam tyłki więcej razy, niż mógłbym zliczyć. Ta ślicznotka na pewno jest gotowa? Jakieś asy w rękawie mamy?

      Po prawie godzinie marszczenia brwi, krzywienia się i napominania towarzyszy podróży Yarbrough nareszcie się uśmiechnął.

      – Sam pan zobaczy.

      ROZDZIAŁ 4

      Sektor Irigoyen

      układ gwiezdny Bolivar, planeta Bolivar

      Wysoka orbita stacjonarna

      stacja strażnicza Brytan

      Porucznik Ethan Zivik wiedział z całą pewnością, że jego stanowisko na pokładzie stacji obronnej Brytan nad peryferyjną kolonią na planecie Bolivar to kara. Odwet za niesubordynację. Przynajmniej w oczach poprzedniej zwierzchniczki, wrednej suki, była to niesubordynacja. A przecież Ethan tylko powiedział prawdę.

      „W tym mundurze naprawdę wygląda pani grubo”. Tylko tyle. Co w tym złego? Zapytała, więc odpowiedział. Chciała znać jego uczciwą opinię, zatem ją wyraził.

      Jasne, Ethan pojawił się wtedy na służbie podpity, ale chyba połowa oficerów „Farraguta” wcale nie zachowywała się lepiej. Pierwsza była grubą świnią uzależnioną od kokainy, więc zwykle nie zwracała uwagi na uchybienia innych, zwłaszcza że nie chciała wyjść na hipokrytkę. Jednak nie zniosła, gdy niepochlebnie skomentowano jej figurę. Co to, to nie. A przecież wyglądała jak przerośnięta ropucha.

      Ethan wcisnął kilka przełączników, aby uruchomić cogodzinny skan detektorami – czujniki miały go ostrzec, gdyby w pobliżu Bolivara pojawił się jakiś nieproszony gość. Ze względu na sytuację alarmową na Sangre de Cristo oraz zniknięcie „Chesapeake’a” zaledwie dziesięć lat świetlnych stąd Zivik ostatnio poświęcał więcej uwagi wynikom skanowania. Wcześniej po prostu układał na komputerze pasjanse, podczas gdy przychodziły raporty ze skanów, potwierdzając cichym piknięciem, że w okolicy planety nie ma żadnego intruza.

      Intruza? He-he. Minęły lata, a raczej dekady, odkąd w pobliżu jakiejkolwiek planety ludzi pojawił się intruz. Rój został zgładzony. Konfederacja Rosyjska wycofała się i zachowywała obecnie jak pustelnik zapatrzony we własne wnętrze. W Kalifacie wybrano po raz pierwszy mułłę, który modlił się nie tylko o pokojową koegzystencję, lecz także o współpracę ze światami Zjednoczonej Ziemi, a Chińska Demokratyczna Republika Międzygwiezdna jak zwykle troszczyła się tylko o zyski. Ale przynajmniej chciała je osiągać metodami pokojowymi. A wojna psuła interesy. Chyba że chodziło o uzbrojenie i jednostki militarne, ale w tym Chińczycy osiągali spore zyski także podczas pokoju.

      Ethan popatrzył przez iluminator.

      I dosłownie spadł z fotela.

      Nigdy wcześniej nie zleciał z siedzenia, przynajmniej nie wtedy, gdy był trzeźwy, a jednak tym razem znalazł się na podłodze. Próbował szybko wstać, ale uderzył kolanami w konsolę i znowu się przewrócił.

      – Alarm – zawołał, zwróciwszy głowę w stronę autokomu. – Oddziały obronne, pełna gotowość! Zbliża się intruz!

      Dlaczego nic nie usłyszał? Gdy skanowanie dawało wynik negatywny, rozlegało się krótkie piknięcie. Gdyby czujniki wykryły obiekt, dyspozytornię wypełniłyby syreny alarmowe – zupełnie jak na ćwiczeniach. Zivik postanowił, że przy najbliższej okazji pogada sobie z ekipą naprawczą.

      Kiedy znowu popatrzył na statek, uznał, że nie ma co oglądać. Intruz miał masywny kadłub, ale bez żadnych wyraźnych cech wskazujących na uzbrojenie, poszycie pokrywały tylko małe łuskowate występy. No, ale to jednak był niezapowiedziany gość. Ethan nie dostał od ZSO żadnego powiadomienia, że ma się spodziewać jakiejkolwiek jednostki ziemskiej lub obcej, a to znaczyło, że należy ogłosić alarm.

      Tyle tylko, że Ethan myślał jedynie o tym, żeby się napić. I to sporo. Sięgnął do łydki, szarpnął cholewę buta, zrywając sznurówkę, aby wyjąć niewielką płaską flaszkę. Zwykle Zivik nie zaczynał pić wcześniej niż pod sam koniec wachty, ale ten dzień był wyjątkowy. Nie wiedział, dlaczego tak uważał. Po prostu to czuł. A wiadomo przecież, że pije się właśnie podczas specjalnych okazji.

      Nieduży statek wypuścił czerwony promień, który przebił stanowisko obronne.

      „No to mamy problem” – pomyślał Zivik i na poważnie rozważył, czyby nie wstać i nie ostrzec obsługi dział, że sytuacja jest krytyczna. Jednak przechylił tylko flaszkę i ją opróżnił. „Kurwa, potrzebuję więcej tego gówna”.

      Drzwi do jego ciasnej dyspozytorni otworzyły

Скачать книгу