Star Force. Tom 10. Wygnaniec. B.V. Larson

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Star Force. Tom 10. Wygnaniec - B.V. Larson страница 11

Star Force. Tom 10. Wygnaniec - B.V. Larson

Скачать книгу

kryzysowa.

      – Nowa definicja przyjęta.

      Dotarłszy na mostek, zapytałem Charta:

      – Czy w pobliżu znajdują się jakieś inne anomalie albo intruzi? Coś, co wykracza poza normę? Coś, co nie powinno się zdarzyć podczas tej podróży?

      Mózg statku wahał się przez chwilę – pewnie zaokrąglając swoje szacunki do pełnych procentów – a potem powiedział, że nie. Miło było to słyszeć. Przynajmniej nie zakradały się do nas kolejne makrosy. Na wszelki wypadek włączyłem radar i puściłem w okoliczną przestrzeń jeden impuls. Niczego nie znalazłem. Trochę ryzykowałem, bo w ten sposób mogłem zdradzić naszą pozycję, ale perspektywa natrafienia na drugą anomalię była groźniejsza.

      – Wylądujmy – powiedziałem do Adrienne.

      – Leć dalej w kierunku Yale – odpowiedziała.

      – Więc mówisz, że tam stacjonuje okręt floty, tak?

      – Tak, krążownik liniowy Nieustraszony, pod dowództwem mojego stryja, sir Williama Turnbulla.

      Przeklinałem w myślach durny mózg statku, który nie domyślił się, że od kilku dni na pokładzie ukrywał się pasażer na gapę. Stwór musiał przejść w stan uśpienia, żeby uniknąć wykrycia. Zważyłem w dłoni broń.

      – Idę rzucić okiem na tego makrosa. Kamery w ładowni nie działają, a ja wolę się upewnić, czy czegoś nie kombinuje.

      – Dobrze. Uważaj na siebie.

      Kiwnąłem głową i ruszyłem w kierunku rufy.

      – Czy wewnątrz panuje normalne ciśnienie? – zapytałem mózg.

      – Tak.

      – Otwórz drzwi.

      Portal rozsunął się, a w środku zapaliły się światła.

      Ładownia była zastawiona po sufit zapasami i tylko pośrodku zostało trochę pustej przestrzeni. Widziałem czarne, segmentowe ramiona przeładunkowe, które zwieszały się z góry.

      Uniosłem karabin laserowy i włożyłem gogle ochronne, a potem zacząłem powoli kroczyć przejściem między kontenerami, aż ukazały w całej okazałości ramiona, oplątujące makrosa jak dwa pytony. W ich objęciach dostrzegłem płaski metalowy kształt, coś, co wyglądało na sztuczny mózg i kilka wypustek podobnych do nanitowych macek. To dziwne, bo kończyny makrosów bywały z reguły bardziej toporne, zaprojektowane z myślą o brutalnej sile, a nie giętkości. Rzuciła mi się również w oczy kamera, a potem druga, i jeszcze coś, co wyglądało jak butla z gazem i kilka fragmentów metalowych półek przymocowanych nanitami konstrukcyjnymi, w które wyposażano każdy statek. Maszyna musiała rozbudowywać swoją strukturę, korzystając z tego, co było pod ręką, czy raczej macką. Kamery na wypustkach śledziły każdy mój ruch.

      Opuściłem karabin laserowy i wyłączyłem go, żeby niczego przypadkiem nie spalić, podniosłem gogle na czoło i odezwałem się do wpatrzonej we mnie istoty.

      Pomimo dziwacznego wyglądu rozpoznałem tę maszynę. Odżyło we mnie dawne wspomnienie eksplodującej stodoły i fruwających drzazg.

      – Cześć, Marvin – powiedziałem.

      Rozdział 5

      Marvin poruszył się na tyle, na ile pozwalały krępujące go ramiona ładowni, i powiedział:

      – Osoba nierozpoznana. Nie jesteś Kyle’em Riggsem.

      – Nie. Jestem jego synem. Cody, spotkaliśmy się kiedyś. Pamiętasz kury taty?

      Marvin milczał przez chwilę, omiatając mnie kamerami.

      – Niefortunny incydent. Skan twarzy wykazał zbieżne cechy. Syn Kyle’a Riggsa. Witaj, Cody Riggsie.

      – Witaj, Marvin. Bo jesteś Marvinem, prawda?

      – Owszem.

      – Co ty tu, do ciężkiej cholery, robisz?

      – To sformułowanie jest dość celne, bo moja sytuacja rzeczywiście jest ciężka. Próbuję się naprawić, ale mój ewolucyjny przodek nie chce mnie puścić.

      Usiadłem na skrzyni, kręcąc głową. Broń nadal trzymałem w gotowości. Nie zamierzałem go wypuścić, dopóki nie usłyszę dobrego wyjaśnienia.

      – Uwolnię cię, kiedy wyczerpująco odpowiesz na moje pytania, Marvinie. Czemu jesteś na tym statku?

      – Gdzieś muszę być.

      Jęknąłem. Sztuczne mózgi bywały irytujące, ale już teraz widziałem, że samoświadomy robot będzie jak wrzód na tyłku.

      – Jeśli nie chcesz powiedzieć, możesz tu zostać, unieruchomiony.

      – Przyczepiłem się do tej jednostki, żeby dotrzeć na Yale.

      – A po co chcesz lecieć na Yale?

      – Odbywa się tam fascynujący eksperyment. Chcę pomóc.

      Zastanowiłem się nad tą odpowiedzią. Wydawała się prawdopodobna. O ile mi wiadomo, Marvin zawsze palił się do „pomocy”, gdy chodziło o przełomowe technologie.

      Interesował mnie status prawny robota. Słyszałem, że jakiś czas temu nadano mu obywatelstwo. Chyba będę musiał to sprawdzić.

      – Przejdźmy do sedna. Co wiesz o uszkodzeniach, jakie odniósł ten statek?

      – Wypuść mnie, to ci powiem.

      – Powiedz, a wtedy cię wypuszczę. – Skoro ten drań chciał negocjować, nie zamierzałem mu niczego ułatwiać.

      Przyjrzały mi się trzy kamery. Chyba się namyślał.

      – Zgoda. Kiedy statek tankował dziesięć dni temu na stacji orbitalnej numer sto trzydzieści trzy, pracownik obsługi technicznej umieścił na kadłubie podejrzane urządzenie. To wzbudziło moją ciekawość. Próbowałem to zbadać i być może nawet zainterweniować, ale gdy odlecieliście z dużym przyspieszeniem, uległem uszkodzeniu, odpadłem od kadłuba i zacząłem dryfować na orbicie. Odrzuciłem część masy własnego ciała, żeby nabrać prędkości, i po pięciu dniach wreszcie dotarłem z powrotem na stację. Gdy statek wrócił po paliwo, zhakowałem zewnętrzne drzwi i wszedłem do ładowni. A potem wyłączyłem się w celu oszczędzania energii.

      Jego historia mnie zaintrygowała, ale zastanawiałem się, ile jest w niej prawdy.

      – Chyba raczej wyłączyłeś się, żebyśmy cię nie wykryli – powiedziałem. – Więc ktoś podłożył bombę, a ty akurat byłeś na miejscu, żeby to zobaczyć i próbować nas uratować.

      – Właśnie tak.

      – Co za zbieg okoliczności.

Скачать книгу