Star Force. Tom 10. Wygnaniec. B.V. Larson
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Star Force. Tom 10. Wygnaniec - B.V. Larson страница 15
– My tylko pilnujemy bandy mózgowców i ich zabawek – powiedział zrzędliwie Kwon.
Ewidentnie nie cieszył się ze swojego obecnego życia i trochę go rozumiałem. Po latach walki z makrosami i kosmitami sprawowanie funkcji dowódcy oddziału marines w czasie pokoju musiało nudzić. Założę się, że załatwił sobie ten przydział w nadziei, że stanie się coś ciekawego.
– Mogę zobaczyć pierścień na własne oczy?
– Pewnie. I tak nie mamy nic innego do roboty.
Poprowadził mnie kilka pokładów niżej, w trzewia krążownika i w kierunku skorupy księżyca. Wyglądało na to, że zespół naukowy wychodził na powierzchnię od spodu okrętu.
Moje podejrzenie okazało się słuszne. Opuściliśmy krążownik przez właz na samym dole i zeszliśmy po rampie na powierzchnię księżyca. Atmosfera Yale została zatruta przez makrosy, więc wzniesiono kopułę z inteligentnego metalu, wewnątrz której dało się normalnie oddychać.
Po jednej stronie widzieliśmy metaliczną ścianę z gwiezdnego pyłu, materiału tworzącego pierścień. Zawsze spodziewałem się, że te artefakty obcych będą lśniące i piękne, ale ten był matowy i pozbawiony życia, w ciemnoszarym kolorze nieprzetworzonego żelaza, z lekką nutką złota. Prawdę mówiąc, cała komora pachniała metalem. Grupa cywili porozstawiała przy samym pierścieniu przenośne konsole i sztuczne mózgi. Mieli tu całą masę przewodów i instrumentów, które albo celowały w pierścień, albo były do niego przymocowane.
Nagle stanąłem jak wryty i otworzyłem usta ze zdziwienia, gdy wśród techników dostrzegłem dziwne stworzenie o kształcie homara. W pierwszej chwili się wystraszyłem, ale szybko zrozumiałem, że istota nosi kombinezon ciśnieniowy i zdaje się czuć wśród tej aparatury jak w domu. To musiał być Skorupiak, wielki, rozmiarów wołu.
Ostrożnie przysunąłem się bliżej. Dotąd tylko raz w życiu widziałem Skorupiaka, jeszcze w Akademii, gdy któryś z dygnitarzy przyjechał na wizytację. Krążyły plotki, że te istoty rozważają wysłanie do Akademii swoich kandydatów, którzy później dołączyliby do Sił Gwiezdnych, zamiast latać z nami w roli sojuszników. To byłoby dość trudne z logistycznego punktu widzenia. Podejrzewam, że Robale miałyby większe szanse, bo przynajmniej potrafiły przetrwać w naszej atmosferze. Ze Skorupiakami sprawa miała się tak, że kluczowe części ich ciał musiały znajdować się pod wodą. Osiągały to dzięki kombinezonom.
– Ty. Człowieku. Na co się gapisz?
Uświadomiłem sobie, że, pogrążony w myślach, cały czas błądziłem wzrokiem po dziwacznym, krabopodobnym cielsku stworzenia, a ono to zauważyło. Czy może raczej on zauważył. Nie miałem pojęcia, jak po wyglądzie odróżnić samca od samicy. W każdym razie przez głośnik mojego kombinezonu brzmiał dokładnie jak poirytowany mężczyzna w średnim wieku. Głos pochodził pewnie z wyrafinowanego programu tłumaczeniowego.
– Gapię się na ciebie. Nigdy wcześniej nie widziałem Skorupiaka. – Nie będzie mnie jakiś homar traktował z góry. Wiedziałem, że one zawsze uważały się za najmądrzejsze.
– Cóż, teraz już widziałeś. Na osobliwość, tego tylko brakowało, żebym został pomocą dydaktyczną dla jakiegoś niedojrzałego człowieka. Sam się zastanawiam, czemu w ogóle dyskutuję z kimś bez tytułu profesora. – Skorupiak przebierał swoimi licznymi nogami, jak gdyby nie mogąc ustać w miejscu. Dla podkreślenia swoich słów wymachiwał wielkimi przednimi szczypcami.
Zaczynał mnie wkurzać. Przeczytać o nich w książce albo obejrzeć na nagraniu to jedno, ale gdy doświadczyłem takiego poziomu nieuprzejmości na własnej skórze, miałem ochotę dźgnąć go kijem w oko na słupku.
– Też się nad tym zastanawiam. Ja w każdym razie nie będę żałował, jeśli przestaniesz. – Odwróciłem się.
– Jeszcze nie skończyłem z tobą rozmawiać – poskarżył się Skorupiak. – Jestem profesor Hoon. To ja przekonałem twój obskurancki rząd do powrotu na moją zniszczoną przez ludzkość rodzinną planetę, żeby poznać tajemnice pierścienia. Tylko ja mogę zapewnić ekspedycji powodzenie. Nie wolno ci mnie ignorować. – Stworzenie klepnęło mnie szczypcami w udo, domagając się mojej uwagi.
Może to przez stres, jaki przeżyłem w ciągu ostatnich kilkunastu dni, ale straciłem cierpliwość. Odwróciłem się i potężnym kopniakiem posłałem go na drugi koniec pomieszczenia. Na pewno nie spodziewał się tego po człowieku, ale dzięki moim ulepszeniom i niskiej grawitacji nie było to zbyt trudne. Leciał majestatycznie, koziołkując w powietrzu, aż zderzył się z przeciwległą ścianą i zjechał po niej. Nie poniosło mnie zupełnie, więc to było bardziej pchnięcie nogą niż zabójczy atak, ale jednak włożyłem w kopniak trochę siły.
– Yy, sir, lepiej stąd chodźmy – powiedział Kwon, gdy skupił się na mnie wzrok wszystkich naukowców i całego personelu Sił Gwiezdnych. – Proszę się nie przejmować tym homarem. Mają twarde skorupy – dodał, ciągnąc mnie po rampie na okręt. Wciąż miałem ochotę w coś walnąć.
Spotkanie ze Skorupiakiem kazało mi się zastanowić nad obcymi formami życia. Zanim ludzie spotkali istoty pozaziemskie, większość naukowców opowiadała się po stronie ewolucji zbieżnej, postulując, że najskuteczniejszą formą dla posługujących się narzędziami stworzeń rozumnych musi być dwunożny humanoid.
Tak jak w wielu innych przypadkach, naukowcy kompletnie się pomylili. Na przykład Centaury biegały na czterech nogach. Skorupiaki miały coś w rodzaju dłoni, a oprócz nich dysponowały mnóstwem odnóży oraz parą przednich szczypiec, z których korzystały w czasie walki albo godów, czy może w obu przypadkach. Można by pomyśleć, że szczypce powinny ulec zanikowi jako ewolucyjny ślepy zaułek, nieprzydatny, odkąd o przekazaniu genów decydowała już raczej inteligencja i zdolność do korzystania z narzędzi. Skorupiaki nie słynęły zresztą z wojowniczości. Były też Robale ze swoimi mackami i mikroby, które nie stanowiły nawet organizmów wielokomórkowych w naszym rozumieniu tego słowa. No i Niebiescy, którzy byli tylko dziwacznym, gęstym aerożelem, praktycznie pozbawionym konkretnego kształtu. To tyle, jeśli chodzi o teorię ewolucji zbieżnej.
Osobiście byłem zdania, że Pradawni – bo tym słowem ludzkość określała nieznanych budowniczych sieci pierścieni – „zasiali” na różnych światach pakiety biologiczne zaprogramowane tak, aby sprzyjały rozwojowi gatunków w określony sposób, albo nawet ten rozwój wymuszały. Powiem tak: gdybym to ja był potężną rasą obcych i latał po Galaktyce, zmieniając wszystko według swojego widzimisię, eksperymentowałbym dla zabawy z rozmaitymi formami życia na różnych planetach. Traktowałbym to jak symulację komputerową. Może byliśmy dla nich częścią gry – albo ich zwierzątkami. Może nasze formy życia stanowiły pracę, którą jakieś dziecko Pradawnych wykonało na szkolny konkurs naukowy.
– Co oni zrobią z Marvinem? – zapytałem Kwona. Lekkie wyrzuty sumienia za kopnięcie profesora wywołały u mnie przypływ pozytywnych emocji wobec robota. On przynajmniej nie był dupkiem umyślnie.
– O ile znam kapitana Turnbulla, będzie go trzymał pod kluczem, dopóki nie wrócimy do bazy. Czyli jeszcze miesiąc albo dwa.
Przekonałem Kwona, żeby zaprowadził mnie do aresztu. Czemu chciałem uwolnić Marvina,