Bastion. Стивен Кинг
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Bastion - Стивен Кинг страница 62
Gdy dyskusja rozpocznie się na nowo, będzie racjonalna i zdyscyplinowana – przynajmniej w kategoriach uznawanych przez szaleńców – po czym wszystko zostanie uzgodnione i zaplanowane.
Szedł szybko w swoich wygodnych, luźnych, znoszonych kowbojskich butach. Jego stopy i te buty były starymi kochankami. Christopher Bradenton z Mountain City znał go jako Richarda Fry. Bradenton był konduktorem podziemnej linii kolejowej, z której często korzystali uciekinierzy. Pół tuzina różnych organizacji, od Weathermenów po Brygadę Guevary, wiedziało, że miał pieniądze. Był poetą, który czasami wykładał na Wolnym Uniwersytecie lub podróżował po zachodnich stanach – Utah, Nevadzie i Arizonie – wygłaszając odczyty dla uczniów szkół licealnych, podczas których zaskakiwał nastolatków (a przynajmniej miał taką nadzieję) informacjami, że poezja żyje, jest co prawda odrobinę narkoleptyczna, ale mimo to miewa się całkiem nieźle. Miał już prawie sześćdziesiąt lat, a przed blisko dwudziestu laty zwolniono go z jednego z college’ów w Kalifornii za zbytnie spoufalanie się z SDS. Trafił za kratki podczas Wielkiego Chicagowskiego Zjazdu Świń w 1968 roku, raz po raz zmieniał poglądy i sympatyzował z wieloma radykalnymi grupami, z początku przejmując tylko ich entuzjazm, a potem pozwalając, by pochłonęły go bez reszty.
Szedł i uśmiechał się do siebie. Bradenton był tylko końcem jednego kanału, a istniały ich przecież tysiące – tunele, którymi poruszali się szaleńcy dźwigający swoje książki i bomby. Wszystkie te kanały przecinały się ze sobą, znaki były zamaskowane, ale łatwe do odnalezienia dla wtajemniczonych. W Nowym Jorku znano go jako Roberta Franqa i wiedziano, że jest czarny, mimo że miał dość jasną cerę. Razem z czarnym weteranem z Wietnamu (który nie miał jednej nogi, ale nadrabiał ten brak nienawiścią) zabił sześciu gliniarzy w Nowym Jorku i w New Jersey. W Georgii był Ramseyem Forrestem, dalekim potomkiem Nathana Bedforda Forresta – i w jego stroju z białego prześcieradła uczestniczył w dwóch gwałtach, jednej kastracji oraz spaleniu niewielkiej murzyńskiej osady. Było to dawno temu, na początku lat sześćdziesiątych, podczas pierwszej fali walk o prawa obywatelskie. Nie pamiętał, co się z nim działo wcześniej, z wyjątkiem tego, iż urodził się w Nebrasce i chodził do liceum z rudowłosym krzywonogim chłopcem, który nazywał się Charles Starkweather. Lepiej pamiętał marsze z 1960 i 1961 roku, pobicia, nocne wypady i eksplodujące kościoły – jakby nie wytrzymywały naporu zbyt dużej ilości nagromadzonych w nich cudów.
Pamiętał, jak w 1962 roku wybrał się do Nowego Orleanu, gdzie spotkał młodego mężczyznę rozdającego ulotki z żądaniem, by Ameryka zostawiła w spokoju Kubę. Człowiek ów miał na nazwisko Oswald. Flagg wziął od niego kilka ulotek i nadal trzymał je w jednej z kieszeni. Zasiadał w setkach rozmaitych komitetów odpowiedzialności. Organizował demonstracje przeciwko tuzinowi rozmaitych firm, w stu różnych kampusach akademickich. Pisał pytania, które zbijały z tropu elitę władzy, ale sam nigdy ich nie zadawał – widok jego złowrogo uśmiechniętej, płonącej twarzy mógłby przestraszyć tych handlarzy władzą i zmusić ich do ucieczki z podium. Z tego samego powodu nigdy nie przemawiał na zebraniach. Pisał jednak przemowy dla polityków i w kilku przypadkach ich wystąpienia kończyły się krwawymi zamieszkami. Na początku lat siedemdziesiątych przyjaźnił się z niejakim Donaldem DeFreezem i namówił go, żeby przyjął imię Cinque. Pomógł też ułożyć plan porwania pewnej kobiety i to właśnie on zaproponował, by zamiast zażądać okupu, doprowadzić ją do obłędu.
Dwadzieścia minut przed przybyciem policji opuścił niewielki dom w Los Angeles, w którym zostali usmażeni DeFreeze i inni. Kiedy szedł ulicą, zakurzone, znoszone buty raźno stukały o chodnik. Na jego twarzy malował się złowieszczy uśmieszek, który sprawiał, że matki natychmiast zaciągały swoje dzieci do domów, a kobiety w ciąży odczuwały przedwczesne bóle porodowe. Gdy schwytano pozostałych przy życiu członków grupy, dowiedziano się, że zamieszany był w to ktoś jeszcze, mężczyzna o nieokreślonym wieku, zwany Wędrowcem albo Czarnym Ludem.
Dwa dni temu był w Laramie w Wyoming i brał udział w wysadzeniu elektrowni. Dziś znajdował się na US 51 pomiędzy Grasmere i Riddle, w drodze do Mountain City. Jutro będzie gdzie indziej. I czuł się szczęśliwszy niż kiedykolwiek, ponieważ…
Zatrzymał się.
…ponieważ coś się zbliżało.
Miał wrażenie, że nocne powietrze przesiąknięte jest smakiem tego czegoś. Czuł płynący zewsząd ostry, przesycony sadzą smak, jakby Bóg planował wielkie przyjęcie z barbecue, na którym ludzie mieli grać rolę pieczystego. Węgiel drzewny był już biały i złuszczony na zewnątrz, a w środku czerwony jak ślepia demonów. Czas przeobrażenia był bliski. Wkrótce narodzi się powtórnie, opuści ciasne łono tej ogromnej bestii barwy piasku, którą miotały już porodowe skurcze, spomiędzy nóg wypływały strugi posoki, a oczy, płonące jak dwa słońca, beznamiętnie wpatrywały się w pustkę.
Zawsze przychodził na świat w chwilach przełomu. Przemianę czuło się już w powietrzu wiszącym nad Idaho w ten spokojny wieczór. Czas powtórnych narodzin był coraz bliższy. Wiedział o tym. W przeciwnym razie nie zostałby obdarowany mocą.
Zamknął oczy, z uśmiechem unosząc rozpaloną twarz w stronę mrocznego nieba przygotowującego się do nadejścia świtu. Skoncentrował się.
Zakurzone obcasy jego butów zaczęły odrywać się od nawierzchni drogi.
Zawisł w powietrzu cal nad szosą. Dwa cale. Pięć. Uśmiechnął się jeszcze szerzej. Po chwili od asfaltu dzieliło go już kilkanaście cali. Kiedy uniósł się na wysokość trzech stóp, zatrzymał się. W dole pod jego stopami przemykały niesione przez wiatr drobne obłoczki kurzu.
Poczuł, jak pierwsze promienie świtu wypełzają na mroczne niebo, rozjaśniając je swoim blaskiem, i powoli opuścił się na ziemię.
Jeszcze nie czas. Jeszcze nie teraz.
Ale już niedługo.
ROZDZIAŁ 24
Dwóch strażników wyprowadziło z celi więziennej w skrzydle dla szczególnie groźnych przestępców Lloyda Henreida, którego gazety z Phoenix nazwały „zabójcą o twarzy cherubina”. Jednemu ze strażników ciekło z nosa – obaj zresztą wyglądali fatalnie. Pozostali lokatorzy skrzydła urządzili Lloydowi gromką owację, waląc w kraty. Był tu dobrze znany.
– Heeej, Henreid!
– Nie pękaj, chłopie!
– Powiedz prokuratorowi okręgowemu, że jak mnie wypuści, nic mu nie zrobię!
– Bądź twardy, Henreid!
– Śmiało, bracie! Śmiało, śmiało, śmiało!
– Pyskate sukinsyny – mruknął strażnik, któremu leciało z nosa, i głośno kichnął.
Lloyd uśmiechnął się z zadowoleniem. Podobała mu się ta nowa sława. Było tu zupełnie inaczej niż w Brownsville. Nawet żarcie mieli lepsze. Kiedy jesteś zabójcą, zasługujesz na pewien szacunek. Wyobrażał sobie, że podobnie musiał czuć się Tom Cruise na światowej premierze swojego filmu.
Na końcu korytarza przeszli przez drzwi i podwójnie okratowaną elektryczną