Bastion. Стивен Кинг
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Bastion - Стивен Кинг страница 63
– Dlaczego mamry zawsze śmierdzą szczynami? – zapytał Lloyd. – Nie cele, tylko całe mamry. Odlewacie się po kątach czy co?
– Zamknij się, morderco – warknął zakatarzony strażnik.
– Nie wyglądasz najlepiej – stwierdził Lloyd. – Powinieneś być w domu i leżeć w łóżku.
– Zamknij się – powtórzył drugi strażnik.
Zawsze tak było, gdy próbował nawiązać z nimi rozmowę. Z doświadczenia wiedział, że strażnicy w mamrach nie mieli za grosz klasy.
– Cześć, śmieciu – powiedział strażnik przy drzwiach.
– Jak się masz, pojebie? – zrewanżował mu się Lloyd. Nie ma to jak miłe pożegnanie, człowiek od razu się ożywia. Dwa dni w pierdlu i już czuł nudę i rozleniwienie.
– To będzie cię kosztowało jeden ząb – oświadczył klawisz.
– Co jest, nie możesz…
– Owszem, mogę. Na placu są chłopaki, którzy zaciukaliby własne matki za dwa kartony chesterfieldów, palancie. Chcesz stracić drugi kieł?
Lloyd nic na to nie odpowiedział.
– W porządku – mruknął klawisz. – Wprowadźcie go, chłopcy.
Uśmiechając się lekko, zakatarzony strażnik otworzył drzwi, a drugi wprowadził Lloyda do środka, gdzie przy metalowym stole siedział przydzielony mu obrońca z urzędu, przeglądając wyjęte z aktówki papiery.
– Jest do pańskiej dyspozycji, mecenasie.
Prawnik uniósł wzrok. Był bardzo młody.
Pewne dopiero zaczął się golić, pomyślał Lloyd. Ale darowanemu koniowi nie zagląda się w zęby. Został złapany na gorącym uczynku i podejrzewał, że zarobi co najmniej dwadzieścia lat odsiadki. Kiedy cię przygwożdżą, musisz po prostu zamknąć oczy i zagryźć zęby.
– Ten facet – powiedział, wskazując strażnika stojącego przy drzwiach – nazwał mnie śmieciem. A kiedy mu się odszczeknąłem, powiedział, że każe jednemu z więźniów wybić mi ząb. Czy to nie oczywisty przykład brutalności policji?
Adwokat przesunął dłonią po twarzy.
– Czy to prawda? – zapytał strażnika.
Klawisz wywrócił oczami, jakby chciał powiedzieć: „Uwierzyłeś w to, stary?”.
– Mecenasie, te typy powinny pisać scenariusze do filmów – odparł. – Powiedziałem mu tylko cześć, to wszystko.
– Łże w żywe oczy! – krzyknął Lloyd.
– Moją opinię o więźniach zawsze zatrzymuję dla siebie – oświadczył strażnik i spiorunował Lloyda wzrokiem.
– Z pewnością – odparł adwokat. – Ale zanim stąd odejdę, będę musiał policzyć zęby pana Henreida.
Twarz klawisza spochmurniała, a Lloyd uśmiechnął się. Może ten dzieciak wcale nie jest taki zły. Dwaj ostatni obrońcy, których mu przydzielono, byli starymi prykami. Jeden z nich przywlókł się do sądu z plastikowym workiem na nieczystości. Lloyd widział już wiele rzeczy, ale żeby coś takiego? Poza tym starym piernikom na niczym nie zależy. Chcą jak najszybciej odwalić robotę i wyjść z sali. Może ten gość załatwi mu dziesiątkę za napaść z bronią w ręku. W końcu sprzątnął tylko żonę tego typa z białego connie i może da się to zwalić na Dziurawca.
Na pewno kumpel nie miałby nic przeciwko temu. Lloyd znowu się uśmiechnął. Nie należy tracić nadziei. Trzeba myśleć pozytywnie. To podstawa. Życie jest zbyt krótkie, by martwić się na zapas.
Zauważył, że strażnik zostawił ich samych, a mecenas (przypomniał sobie, że nazywa się Andy Devins) patrzy na niego w dziwny sposób. Jak na grzechotnika, który – choć ma przetrącony kręgosłup – jeszcze może śmiertelnie ukąsić.
– Wpadłeś po uszy w gówno, Sylwestrze – stwierdził Devins.
Lloyd drgnął.
– Co chcesz przez to powiedzieć? Nawiasem mówiąc, świetnie ci poszło z tym tłustym klawiszem. Był taki wściekły, że o mało nie wyszedł z siebie i…
– Posłuchaj mnie uważnie, Sylwestrze.
– Wcale nie mam na imię Syl…
– Nawet nie wiesz, w co się wpieprzyłeś, Sylwestrze.
Głos Devinsa był cichy, lecz pełen napięcia. Miał ostrzyżone niemal na zapałkę jasne włosy, pomiędzy którymi przeświecała różowa skóra. Na palcu serdecznym lewej ręki nosił złotą ślubną obrączkę, a na palcu prawej sygnet bractwa akademickiego. Kiedy uderzył obrączką o pierścień, rozległ się cichy trzask, który sprawił, że Lloyd mocniej zacisnął zęby.
– Za dziewięć dni, Sylwestrze, staniesz przed sądem… dzięki decyzji, którą przed czterema laty podjął Sąd Najwyższy.
– To znaczy? – zapytał niespokojnie Lloyd.
– Chodzi o sprawę Markham kontra Karolina Południowa – wyjaśnił Devins. – Od tamtej pory w niektórych stanach dozwolone jest przeprowadzanie postępowania w trybie pilnym, gdy może zostać zasądzona kara śmierci.
– Kara śmierci! – zawołał przerażony Lloyd. – Mówisz o krześle elektrycznym? Ejże, człowieku, przecież ja nikogo nie zabiłem! Przysięgam na Boga!
– To nie ma żadnego znaczenia. Skoro tam byłeś, znaczy, że to zrobiłeś – odparł Devins.
– Jak to nie ma znaczenia? Ma znaczenie! Lepiej, żeby miało! To nie ja rozwaliłem tych ludzi, tylko Dziurawiec! On był pieprznięty! Zupełnie poje…
– Zamknij się, Sylwestrze – powiedział Devins tym samym cichym, ale pełnym napięcia głosem.
Ogarnięty przerażeniem Lloyd już dawno zapomniał o owacji zgotowanej mu przez więźniów, a nawet o niepokojącej perspektywie utraty zęba. Oczyma wyobraźni ujrzał nagle kanarka Tweety’ego wycinającego kolejny numer kotu Sylwestrowi. Tyle że tym razem Tweety nie walił kocura w łeb młotkiem ani nie podkładał mu pod łapy pułapek na myszy. Sylwester był przypięty pasami do Starego Iskrzyciela, a kanarek, w przekrzywionej filuternie czapce klawisza na żółtym łebku, siedział na stołku obok włącznika.
To nie było zbyt zabawne.
Może Devins ujrzał strach w jego twarzy, bo po raz pierwszy zaczął sprawiać wrażenie umiarkowanie zadowolonego. Położył dłonie na stercie papierów, które wyjął z aktówki.