Bastion. Стивен Кинг
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Bastion - Стивен Кинг страница 65
– Mów.
– Możemy liczyć wyłącznie na ławę przysięgłych – oświadczył Devins. – Tuzin kmiotków zgarniętych wprost z ulicy. Chciałbym, aby ławę tworzyły wyłącznie czterdziestoletnie damulki, które potrafią z pamięci cytować fragmenty Kubusia Puchatka i urządzają na podwórku pogrzeby swoim ukochanym kanarkom. Każda ława przysięgłych zdaje sobie sprawę z konsekwencji, gdy procedura zostanie puszczona w ruch. W tej sytuacji nie orzeka się kary śmierci, która może zostać wykonana za pół roku, rok czy dziesięć lat… facet skazany w czerwcu już w sierpniu musi wyciągnąć kopyta.
– Walisz prosto z mostu.
Devins zignorował go i mówił dalej:
– W niektórych przypadkach ta świadomość wystarcza, by ława przysięgłych ogłosiła podsądnego niewinnym. To jeden z efektów sprawy Markhama… czasem ławnicy puszczają morderców wolno, bo nie chcą mieć ich krwi na rękach. – Postukał palcami w jedną z kartek. – Wprawdzie dzięki precedensowi Markhama skazano na śmierć czterdzieści osób, ale trzydzieści uniknęło egzekucji, a dwadzieścia sześć spośród nich ława przysięgłych uniewinniła. Tylko w czterech przypadkach ten werdykt został później zmieniony decyzją Sądu Okręgowego Przypadków Szczególnych… raz w Karolinie Południowej, dwa razy na Florydzie i raz w Alabamie.
– Nigdy w Arizonie?
– Nigdy. Już ci mówiłem. Prawo Zachodu. Tych pięciu pryków chce cię załatwić. Jeśli nie zdołasz przekonać ławy przysięgłych, będzie po tobie.
– Ilu ludzi sądzonych według tego prawa w Arizonie uznano za niewinnych?
– Dwóch na czternastu.
– Kiepsko.
Devins uśmiechnął się.
– Powinienem wspomnieć – dodał – że jednego z tych dwóch ludzi bronił twój uniżony sługa. Był winny tak jak ty. Sędzia Pechert wściekał się na ławników przez dobrych dwadzieścia minut. Myślałem, że dostanie apopleksji.
– Jeśli mnie uniewinnią, nie będą mogli ponownie postawić mnie przed sądem?
– Nie.
– A więc musimy postawić wszystko na jedną kartę.
– Tak.
– Chryste… – jęknął Lloyd i otarł spocone czoło.
– Skoro już rozumiesz powagę sytuacji i wiesz, co powinniśmy robić, przejdźmy do konkretów – powiedział Devins.
– Dobrze. Ale wcale mi się to nie podoba.
– Byłbyś świrem, gdybyś uważał inaczej. – Devins złożył ręce i pochylił głowę. – Ale do rzeczy. Powiedziałeś mi, a ja przekazałem policji, że… uhm… – wyjął z aktówki plik kartek i przerzucił je pospiesznie. – Już mam. „Nigdy nikogo nie zabiłem. Dziurawiec to zrobił. Był kompletnie porąbany i chyba lepiej dla całego świata, że już go nie ma”.
– Owszem, to się zgadza. No i co? – spytał Lloyd.
– To, że z twojego zeznania wynika, że bałeś się swojego kumpla – odparł z uśmiechem Devins. – Bałeś się go?
– Cóż, raczej nie…
– Bałeś się go. Ten facet cię przerażał.
– Nie sądzę…
– Lepiej w to uwierz, Sylwestrze. Na jego widok waliłeś w gacie.
Lloyd zmarszczył brwi. Wyglądał jak uczeń, który bardzo się stara, ale ma trudności ze zrozumieniem tematu lekcji.
– Nie każ mi prowadzić się za rączkę – dodał Devins. – Wolałbym tego nie robić. Mógłbyś pomyśleć, że sugerowałem, iż Dziurawiec był przez cały czas naćpany.
– Przecież był! Obaj byliśmy!
– Nie. Ty nie byłeś naćpany. Tylko on. A kiedy brał, zaczynał świrować.
– Bez kitu, stary… – zaprotestował znowu Lloyd i w tym momencie przypomniał sobie okrzyk Dziurawca: „Heeja, Heeja”, kiedy ze śmiechem rozwalił kobietę w sklepie w Burrack.
– Kilka razy brał cię na muszkę…
– Nie, on nigdy…
– Owszem, tak, tylko o tym zapomniałeś. Ale teraz przypomniałeś to sobie. Raz groził nawet, że cię zabije, jeśli nie zrobisz tego, co ci każe.
– Cóż, miałem gnata…
Devins zmarszczył brwi.
– Wydaje mi się, że jeśli wysilisz pamięć, przypomnisz sobie, iż Dziurawiec mówił ci, że twoja broń jest załadowana ślepakami – powiedział. – Pamiętasz?
– Teraz, gdy o tym wspomniałeś…
– I byłeś bardzo zaskoczony, gdy naboje, rzekomo ślepe, okazały się prawdziwe.
– Jasne – odparł Lloyd, kiwając energicznie głową. – O mało się wtedy nie zesrałem.
– Chciałeś nawet wycelować we Freemana, ale akurat wtedy go zastrzelono.
Lloyd spojrzał na niego z nową nadzieją.
– Sam nie potrafiłbym tego lepiej powiedzieć – stwierdził.
Kiedy nieco później tego ranka siedział na placu ćwiczeń i zastanawiał się nad tym, co powiedział jego obrońca, podszedł do niego jeden z więźniów, Mathers, złapał go za kołnierz i podniósł. Był ogolony na łyso jak Telly Savalas i jego naga czaszka lśniła w blasku słońca.
– Poczekaj… – wymamrotał Lloyd. – Mój adwokat policzył moje zęby. Mam siedemnaście. Więc jeśli…
– Shockley mi powiedział – syknął Mathers i walnął go kolanem w krocze.
Między nogami Lloyda eksplodował tak dojmujący ból, że zaparło mu dech w piersiach. Upadł na ziemię, przyciskając obie dłonie do genitaliów. Wydawało mu się, że zostały zmiażdżone na papkę. Świat zaćmiła czerwona mgiełka.
Po chwili udało mu się unieść głowę. Mathers wciąż gapił się na niego. Strażnicy patrzyli w inną stronę. Lloyd jęczał i skręcał się z bólu, łzy ciekły mu z oczu, a w jego podbrzuszu obracała się rozgrzana do czerwoności kula ołowiu.
– Osobiście