Blask. Marek Stelar
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Blask - Marek Stelar страница 18
– Mylisz się. Hardością tylko prosisz się o kłopoty. Tak jak przed chwilą.
Krugły zatrzymał się.
– Nie wiesz nic o zabijaniu, Ludwik, więc zostaw to mnie. A dla tamtych zabić to jak splunąć. Do tego można się przyzwyczaić, wiedziałeś o tym? Tak, można. Po jakimś czasie obojętniejesz na śmierć, kiedy widzisz jej tyle, że twój umysł nie może już dłużej tego wytrzymać. Tak właśnie to działa. A ci dwaj zabijali od kilku lat, nieważne, że faszystów na froncie. Zabijali. Ludzi. Złych ludzi, ale to zabijanie wyzuło ich z uczuć. Przestali rozróżniać tych od tamtych. Dla zegarka i butów zabijaliby również swoich, gdyby za to nie groził sąd polowy i pluton egzekucyjny. Wiesz, znałem takiego Jurka, likwidatora Kedywu, który wykonywał wyroki wydane na zdrajców w imieniu Polskiego Państwa Podziemnego. Niedawno, jeszcze w Zamościu, spotkałem naszego wspólnego kolegę. Opowiedział mi, że Jurek pod koniec był już zupełnie innym człowiekiem. Natknął się kiedyś na pijanego sołdata, który spał w przydrożnym rowie, i wbił mu w głowę wielki gwóźdź. Czy to jest normalne, Ludwik? A przecież Jurek był kiedyś jak ja czy ty…
– Pod jaki koniec? – zapytał cicho Karbasz.
– Palnął sobie wreszcie w łeb – mruknął Krugły.
– Nie wierzę, że można przyzwyczaić się do zabijania. Po prostu w to nie wierzę, Wiktor.
– Zazdroszczę ci tego. Ja też kiedyś bym w to nie uwierzył… Ale to już nie wróci. Bo ja to widziałem na własne oczy.
Karbasz trącił go lekko w łokieć.
– Nie jestem pewien, czy mam ci dziękować za uratowanie mi życia, czy być wściekłym, że nim zaryzykowałeś w imię swoich zasad, wiesz?
– Wiem. Dlatego dajmy już spokój. Od tej chwili zapominamy o tym, co stało się przed chwilą. Tego nie było, Ludwik, rozumiesz? Nie-by-ło! Kropka. Wymaż to z pamięci.
– Dobrze, Wiktor, jak chcesz…
Karbaszowi zaczęły wracać na twarz kolory, a Krugłemu przestały drżeć dłonie. Otrzepali się jeszcze dokładniej i ruszyli w drogę.
Skontrolowali wszystkie wskazane punkty usługowe: dwóch szewców, małą piekarnię, pracownię krawiecką oraz paru rzemieślników zajmujących się naprawą naczyń, ostrzeniem nożyczek i noży i innymi drobiazgami, a potem jak gdyby nigdy nic wrócili do magistratu, gdzie Reszke od razu zgarnął Karbasza i zabrał go ze sobą gdzieś pod Stargard, razem z Zellerem.
– Papużki nierozłączki. – Naczelnik uśmiechnął się do Krugłego, wskazując Zellera i Karbasza. – Tak ich czasem u nas nazywają.
Karbasz lekko poczerwieniał, Zeller zaś patrzył na Wiktora obojętnie znad swoich porysowanych okularów. Nie zrozumiał, co powiedział Reszke, ale ten charakterystyczny sposób zerkania przez wąską szparę między oprawkami a linią gęstych brwi przydawał jego spojrzeniu jakiejś dziwnej i niepokojącej podejrzliwości.
Kiedy pojechali, Krugły zerknął na zegarek. Dochodziła druga; nie miał za wiele do roboty, właściwie nic, bo Reszke nie zostawił mu żadnych wytycznych, więc pogapił się przez okno na rozciągające się za budynkiem urzędu błonia, sięgające parku i lasu na północy miasta. Gdzieś tam zaczynała się już Puszcza Wkrzańska. Po czternastej zszedł na obiad: kartoflankę z kawałkami słoniny, tak małymi, że trudno było je wyłowić z zupy, ale zawsze coś, przynajmniej świeża. Siedział w kantynie, przy jednym stole z Leosiem Putrą. Kiedy skończył zupę, obejrzał łyżkę, na której zauważył niemiecką gapę ze swastyką. Widać było, że ktoś zadał sobie sporo trudu, żeby zniszczyć symbol końcówką jakiegoś ostrego narzędzia. Odłożył ją i zapytał Putry:
– Panie Leonie, pan podobno wszystkich zna?
– Tak mówią.
– A jak pan ich poznaje?
– Widzisz, bo ja jestem otwarty na ludzi. Dla mnie nie ma Polaka, Niemca, Rosjanina, tylko dobry człowiek albo zły człowiek. Tak mnie ojciec wychował. To gadam z ludźmi i poznaję ich jakoś…
– Żydów też pan zna?
– Znać to nie znam za bardzo. Oni ze sobą trzymają, nas się trochę boją. A co?
– A, o Szlomie chciałem z kimś od nich pogadać.
– No, to gadaj.
– Wie pan, z kim on się trzymał?
– Widziałem go kilka razy z takim jednym Abramkiem. To jego kolega, siostrzeniec kobiety, która Szloma przygarnęła, jak wyszli z obozu.
– Gdzie on może mieszkać?
– Nie wiem dokładnie, ale prawie na pewno gdzieś na Niebuszewie. Oni wszyscy tam mieszkają. Jest ich trochę na Pogodnie, ale na Niebuszewie najwięcej. Na tę dzielnicę mówią „Lejbuszewo”, wiesz? Zresztą my nawet każemy im się tam osiedlać. Lepiej mieć wszystko pod kontrolą, a i im jest tak wygodniej, bo pociągi przyjeżdżają na niebuszewski dworzec. Większość z nich i tak chce wyjechać, najlepiej do Ameryki. Niektórzy mają rodziny po całym świecie, część chciałaby się osiedlić w Palestynie, innym marzy się własne państwo… Tu nie czują się bezpieczni. A jeśli chodzi o Szloma… Pogadaj z ich starszyzną, zapytaj właśnie o niego, a nie o Abramka. Abramków tam pewnie zatrzęsienie, ale zabitego chłopaka to na pewno będą kojarzyć, no nie?
– Pewnie tak – zgodził się Krugły.
– Po co ci to, chłopie? – zapytał Leoś. – Co ci z tego przyjdzie? Masz w tym jakiś interes?
– Nie.
– To o co chodzi?
– O niego. – Krugły wzruszył ramionami. – Ktoś zabił dziecko, panie Leonie. I dla mnie też jest nieważne, czy to było żydowskie dziecko, czy niemieckie, czy polskie, choć gdyby było polskie, wszystko wyglądałoby pewnie nieco inaczej. To było po prostu dziecko, a nikogo to jakoś nie obchodzi. Kolejny trup, przecież pełno ich tu…
– No, to akurat prawda.
– Co z tego, pytam? Ale to też nieważne. – Machnął ręką. – Nikogo nie zamierzam z niczego rozliczać. Nie moja sprawa, co robią z tym inni czy czego nie robią. Ja odpowiadam za siebie i przed sobą. I chcę znaleźć mordercę. Temu chłopakowi należy się to. A temu, kto to zrobił, należy się zasłużona kara. Tak uważam.
– Idealista, co?
– Proszę bardzo, może mnie pan tak nazwać.
– Powiem ci coś… Mamy w Szczecinie Żydów z całej Europy. Jedni przybywają z Zachodu, to byli więźniowie i emigranci. Ich nie jest znowu tak wielu. Są tu z własnej woli, może