Blask. Marek Stelar

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Blask - Marek Stelar страница 15

Blask - Marek Stelar

Скачать книгу

mruknął Krugły i popędził, jakby ta wiadomość dodała mu sił.

      I faktycznie dodała. Kilka minut później wjechali w jedną z bocznych uliczek. Wielorodzinne budynki ze stromymi dachami zastąpiły bliźniaki z ogródkami. Uliczka była brukowana, miała gazowe latarnie, przed niemal każdym z domów stało metalowe ogrodzenie na betonowej podmurówce. Duże okna były pootwierane, na parapetach leżała pościel, jakby wszyscy umówili się, że będą ją wietrzyć właśnie dziś. Krugły zatrzymał się przed numerem dwadzieścia siedem.

      – No, dobra. – Karbasz, widząc to, również zeskoczył z siodełka. – Rower oddasz jutro, przyjedź nim do pracy, załatwimy ci inny, lepszy. To co, na razie, Wiktor?

      – Na razie. – Krugły machinalnie uniósł dłoń, ale nie patrzył na niego, tylko na dom.

      Karbasz uśmiechnął się lekko i odjechał, nie czekając dłużej. Wiktor otworzył furtkę i wszedł na ogród. Oparł rower o mur i po pokonaniu kilku schodków stanął przed drzwiami. Z boku zobaczył przycisk dzwonka, więc go nacisnął z lekkim wahaniem i po chwili stanęła przed nim Marylka. Twarz stężała jej w grymasie zaskoczenia, jakby zupełnie nie wiedziała, co zrobić, widząc brata po dwóch latach nieobecności.

      – Jesteś. Nareszcie – wyszeptała i łzy trysnęły z jej oczu.

      Rzuciła mu się w ramiona, wyściskała, a potem zaciągnęła do środka, wołając:

      – Mamo, Witek, chodźcie! Przyjechał! Wiktor wrócił!

* * *

      Krugły jechał rowerem do nowej pracy. Znów był piękny dzień, jakby na przekór temu, co stało się wczoraj rano.

      Poprzedni dzień zaczął się koszmarnie, ale za to skończył cudownie. Marylka nie chciała wypuszczać brata z objęć, co chwila głaskała go po twarzy albo chociaż trzymała za rękę, jak wtedy, kiedy miał sześć, siedem lat. Najadł się do syta, po raz pierwszy od lat nie musiał chować niczego na później ani jeść w pośpiechu. Matka trochę chorowała, ale lekarze nie wiedzieli, co jej jest. Marylka nikogo nie miała, Janek nigdy do niej nie dotarł. Krugły nie pisał jej w listach o spotkaniu z „Waksmundem”, dopiero teraz mógł jej opowiedzieć całą historię. Zrobił to wieczorem, kiedy matka i Witek poszli już spać. Płakała trochę. Potem poprosiła go, żeby nigdy więcej nie mieszał się w nie swoje sprawy. Potrzebowała go, wszyscy potrzebowali w tym domu mężczyzny: matka potrzebowała syna, ona brata, a Witek też musiał mieć kogoś, kto będzie go trzymał w ryzach i świecił przykładem. Krugły przyznał jej rację.

      Niemal nie poznał siostrzeńca, tak wyrósł. Coraz bardziej przypominał swojego ojca, zaczynał mu się zmieniać głos i miał ponad metr pięćdziesiąt wzrostu. Mężniał, a przecież kiedy Krugłego zabierali sprzed domu, prawie dwa lata temu, był jeszcze dzieciakiem. Teraz szedł mu trzynasty rok. Wojenne dzieci dojrzewają szybciej… Nagle przypomniał sobie Szloma, zabiedzonego żydowskiego nastolatka, który wyglądał jak dziecko i nie dane mu było zmienić się w mężczyznę.

      Pochylił się nad kierownicą, przyspieszając, i kilka minut później był już w magistracie. Reszke wezwał go do siebie po przybyciu, kiedy tylko zwrócił rower. Cały ranek spędził na zapoznawaniu się ze swoimi obowiązkami. Naczelnik poznał go z załogą wydziału, pokazał, gdzie będzie pracował, a gdzie jadł. Pierwszą robotę dostał od razu. Reszke zabrał go do swojego gabinetu, gdzie był już Karbasz.

      – Tu jest lista kilku zgłoszonych punktów usług dla ludności. – Podał im kartkę papieru. – Pójdziecie sprawdzić warunki, w jakich przyjmowani są klienci: ogólny stan techniczny, czystość, czy obsługę wykonuje osoba zgłoszona do ewidencji. Macie siedem miejsc, wszystkie niedaleko od siebie, ale wśród ruin, więc uważajcie. Wiktor… – Naczelnik porzucił na szczęście oficjalną formę zwracania się do Krugłego per wy. – …Lutek pokaże ci, jak to wygląda, na co zwrócić uwagę i tak dalej, za kilka dni będziesz chodził sam, bo ludzi mało, a te zakłady wyrastają jak grzyby po deszczu. Zerknijcie jeszcze na handlarzy na Dworcowej. Lećcie. Lutek, ty później jeszcze skoczysz ze mną w jedno miejsce.

      – Jasne, naczelniku. – W głosie Karbasza, zerkającego na listę, nie było entuzjazmu. – Ktoś nas teraz podrzuci w ten rejon?

      – Nie. – Reszke pokręcił głową. – Macie przecież własne nogi. Czy nie?

      Wkrótce szli ulicą Podgórną. Monumentalne ruiny potężnego kościoła górowały nad zniszczonym miastem. Środkowe przęsła korpusu nawowego nie istniały, zniszczone bombami; między wieżą a prezbiterium ziała koszmarna wyrwa. Kolejny kościół, dużo mniejszy, z maleńką wieżyczką, majaczył w perspektywie ulicy i Krugły pomyślał, że Bóg musiał opuścić to miejsce dawno temu i chyba nie kwapił się do rychłego powrotu.

      Minęło ich kilka osób, każda z nich spieszyła się gdzieś do swoich spraw. Krugły z Karbaszem rozmawiali cicho ze sobą, kiedy nagle Ludwik szepnął:

      – Ruscy idą.

      Z naprzeciwka nadchodziło wolnym krokiem dwóch żołnierzy Armii Czerwonej.

      – Spokojnie, są po drugiej stronie ulicy…

      Karbasz zamilkł i wlepił wzrok w przestrzeń przed sobą.

      – Ludwik, zachowuj się naturalnie – poradził mu cicho Krugły, choć i on czuł lekkie mrowienie na karku.

      Szli dalej. Obaj mieli uraz, choć z różnych przyczyn, ale widok radzieckich mundurów wzbudzał w nich dokładnie takie same odczucia jak w przypadku uniformów niemieckich. Żołnierze minęli ich i Karbasz zaczął znów oddychać, kiedy nagle usłyszeli z tyłu okrzyk:

      – Stoj!

      Ludwik zatrzymał się natychmiast, zmartwiały z przerażenia, Krugły zauważył to kątem oka i syknął, nawet nie zwalniając kroku:

      – Chodź…

      Było za późno.

      – Stoj, ja skazał!

      Zatrzymał się, czując, jak wali mu serce. „Ile można?” – zapytał sam siebie w myślach, wiedząc, że nikt mu na to pytanie nie odpowie.

      Usłyszeli kroki i jak na komendę odwrócili się z Ludwikiem. Ruscy szli ku nim, wolno, jakby byli pewni, że wszystko pójdzie po ich myśli, i Krugły, patrząc na nich, nie miał wątpliwości, że będzie tak, jak oni zechcą, nie inaczej.

      Karbasz miał spuszczoną głowę i wpatrywał się w granitowe płyty chodnika.

      – Nie patrz na nich – szepnął rozpaczliwie do Wiktora.

      Krugły ani myślał go słuchać. Ostatnia rzecz, jaką mógł zrobić, to spuścić niebezpieczne zwierzę w oczu. Obrzucił ich szybkim spojrzeniem. Żołnierze wyglądali, jakby spotkali się przypadkiem, musieli być z innych jednostek, bo jeden miał oznaczenia piechoty, drugi pancerniaka. Obaj ubrani w szynele, ale na tym podobieństwo się kończyło, młodszy miał na sobie dodatkowo pałatkę. Choć obydwaj byli uzbrojeni, to starszemu, z naszywkami starszyny piechoty, na ramieniu wisiała pepesza z okrągłym talerzem magazynka i z lufą pogrubioną perforowaną osłoną, zaś młody

Скачать книгу