Blask. Marek Stelar
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Blask - Marek Stelar страница 16
Młody podrapał się w podbródek i spojrzał lekko zdziwiony na kolegę.
– Mołodiec, czto? – Sierżant roześmiał się, ale nagle zamilkł, jak nożem uciął. – Ty czasa mienia dawaj.
Krugły zerknął na przegub swojej dłoni. Ten zegarek przetrwał całą wojnę. Nie miał go przy sobie, kiedy zgarnęli go w tamtą listopadową noc, leżał wtedy u zegarmistrza, Marylka go odebrała i przywiozła do Szczecina. Doxa była pamiątką po ich ojcu, który zmarł jeszcze przed wojną, i najcenniejszą rzeczą, jaką Wiktor miał. Jedyną cenną, prócz życia.
– U was na rukie uże dwa czasa, na czto wam trietij? – zapytał spokojnie.
Faktycznie, spod brudnego rękawa szynelu błyskały szkiełka dwóch zegarków, założonych na prawy nadgarstek.
– Mołczat’, sobaka! – ryknął nagle młodszy, zdejmując pistolet z ramienia.
– Pizdiec. – Drugi Ruski pokręcił głową i splunął Krugłemu pod nogi. – No, niczewo, dawaj pajdiom…
– Ja nikuda s wami nie pajdu.
Karbasz, blady jak ściana, zerknął na Krugłego z obłędem w oczach.
– Wiktor, Jezusie, co ty wyprawiasz? Proszę cię, rób, co każą, bo nas zabiją…
– Zabiją nas, jak z nimi pójdziemy w te ruiny. Na ulicy się nie odważą, nie przy ludziach. – Krugły rozejrzał się i zmartwiał.
W pierwszej chwili nie uwierzył w to, co zobaczył. Ulica była pusta. Ludzie zniknęli, jak gdyby w jednej chwili zdmuchnął ich z niej wiatr. Gdzieś daleko ujrzał tylko jakąś kobietę; oddalała się szybkim krokiem, nerwowo oglądając się za siebie, i po chwili zniknęła za rogiem. Byli sami pośród ruin. W biały dzień, piękny i słoneczny, stali na środku ulicy przed dwójką Rosjan, którzy teraz już celowali z broni prosto w ich brzuchy.
– Ruki w’wierch! Bystrieje, bystrieje! Idi sjuda… – Starszyna wskazał w bok, lufa pistoletu zatoczyła krótki poziomy łuk i wróciła do poprzedniej pozycji.
Unieśli ręce. Karbasz z zamkniętymi oczami szeptał coś pod nosem, a Krugły zaciskał z bezsilności zęby.
– Botinki u niewo toże krasiwyje… – rzucił szeregowiec, kiedy schodzili z odgruzowanego chodnika w stronę wyłomu w ścianie na wpół zawalonej kamienicy.
– On wam go odda, towariszczi, tolka nie strielajties. – Karbasz płakał. – Nie ubijajtie nas! Wiktor, daj im ten zasrany zegarek, błagam cię! Dlaczego nie chcesz im go…
– Idi, bljad’. Wpieriedi idti.
– Rozwalą nas przez ciebie, Wiktor, jak Boga kocham! Jezusie, za jakie grzechy… – Urwał nagle, stanął i popatrzył w niebo rozszerzonymi ze strachu oczami, a pierś unosiła mu się w rytm spazmatycznego oddechu.
Ruski popchnął go lufą pepeszy w krzyż i Ludwik, potykając się o cegły, ruszył dalej, połykając łzy. Krugły milczał i nie ruszając głową, z rękami wciąż w górze, ostrożnie stawiając stopy, szedł przez gruzy, strzelając oczami na prawo i lewo. Prowadzili ich teraz przez wewnętrzne podwórze. Oficyny, flankujące je z obu stron, prawie nie istniały, były tylko rumowiskiem, z którego sterczały kawałki osmalonych ścian z wypalonymi oknami i tynkami.
Nie było na co czekać. Krugły w ułamku sekundy odwrócił się, opuścił ręce i chwycił za lufę. Liczył na to, że reakcje krasnoarmiejca będą spowolnione działaniem alkoholu. Zaparł się mocno nogami i trzymając pistolet za lufę, przyciągnął żołnierza do siebie, a potem gwałtownie podniósł prawą rękę, wciskając ją sobie pod pachę. Zerknął do tyłu, a potem lekko skręcając tułów, nakierował broń na starszynę i uderzył drugą dłonią w palec sołdata, oparty na języku spustowym. Krótka seria, cztery, może pięć strzałów, rozdarła ciszę. Krugły poczuł pod pachą lekkie pieczenie od gorąca promieniującego z rozgrzanej stali. Kątem oka zobaczył, jak na piersi sierżanta wykwita kilka czerwonych róż i Ruski wali się na ziemię jak podcięty. Niczym tancerz płynnym skokiem obszedł swoją ofiarę, wyrywając jej z rąk i odrzucając na bok pistolet, objął od tyłu jej szyję ramieniem i chwycił się za przedramię drugiej ręki, której dłoń położył na karku sołdata. A potem ścisnął śmiertelną dźwignię. Z gardła Ruskiego wydobył się charkot. Ponad jego ramieniem Krugły widział Karbasza, który skulony kucał na ziemi, obejmując sobie głowę i zatykając uszy. Wiktor ścisnął jeszcze mocniej, coś chrupnęło Ruskiemu w gardle i chłopak zaczął rzucać się jak wyciągnięty z wody wigilijny karp, którego zbyt słaby cios nie zdołał pozbawić życia. Wiktor wytężył wszystkie siły, aż nagle chrupnęło jeszcze raz i ciało sołdata zwiotczało. Poczuł smród i mokre ciepło na swoim podbrzuszu, kiedy puściły zwieracze tamtego. Rzucił trupa na ziemię i podszedł do starszyny, nie zwracając na razie uwagi na Ludwika. Sierżant łapczywie nabierał powietrza, a każdy oddech sprawiał mu niewysłowiony ból. Cały tułów pokryty był krwią, która leciała mu też z nosa i ust.
– Pan, nie, nie… Ja was praszu, pan… – Próbował unieść dłoń, ale nie dawał rady. – Nie ubijaj…
Patrzył Krugłemu w oczy. Ten podniósł pistolet i stanął nad nim, rozglądając się.
– Chcesz go zabić? – Ze ściśniętego gardła Karbasza wydobył się skrzek.
– A co mam zrobić, Ludwik? Zawołać pomoc? Żeby nas potem rozstrzelali? Zwariowałeś?
– Jezu, masz rację… Dobij go! Na co czekasz, dobij!
Krugły stał, nie wiedząc, co robić. Przysięgał sobie, że nigdy więcej. Nigdy. Przed chwilą złamał daną sobie obietnicę, znów to zrobił, ale w walce i w obronie swojego życia. Teraz miał wymierzyć w głowę człowieka i z zimną krwią go zastrzelić. Starszyna nie miał szans, widać było, że jego śmierć jest kwestią kilku, może kilkunastu minut. Być może byłby to wręcz akt miłosierdzia. Podjął decyzję w jednej chwili. Nie on zaczął. Był bez winy. Nie on zaczął, ale on to musiał teraz skończyć.
– Jezu, Wiktor, na co ty czekasz? – płakał Karbasz.
– To ty go dobij – warknął, tracąc panowanie nad sobą. – Proszę, weź broń i go dobij!
– Ja nie mogę…
– To nie maż się już i pomóż mi, do cholery! – Wziął starszynę za nogi i zaczął przeciągać go w stronę muru.
– Co chcesz zrobić? – Karbasz patrzył na jęczącego żołnierza, a Krugły, widząc, jak Ludwikowi trzęsą się ręce, wiedział, że nie ma co na niego liczyć.
– Odsuń się, skoro nie pomagasz – burknął i zrobił to samo z trupem młodego; chwycił go za nogi i z trudem przeciągnął w miejsce, gdzie leżał sierżant.
Obaj, podoficer i szeregowy,