Blask. Marek Stelar
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Blask - Marek Stelar страница 17
Krugły podniósł z ziemi pistolety maszynowe i rzucił je obok ciał, ale tak, żeby były poza zasięgiem ręki umierającego starszyny. Potem przeskoczył przez otwór okienny w ścianie, który kiedyś musiał być na wysokości pierwszego piętra.
– Ludwik, zmykaj na dół – wydyszał.
Karbasz otrząsnął się jakoś ze stuporu. Podniósł się z ziemi i zerkając za siebie, zaczął schodzić z hałdy gruzu. Krugły zerknął w górę. Fragment ściany trzymał się na słowo honoru, więc upewnił się, że Ludwik oddalił się na bezpieczną odległość i zaczął napierać na nią barkiem. Sierżant zorientował się, co się dzieje i zaczął rzęzić, jednak nie dało się w tym rozpoznać żadnych słów; polskich czy rosyjskich. Krwawa piana bulgotała mu w ustach.
Ściana ani drgnęła.
– Ludwik, chodź tu, pomożesz! – krzyknął Krugły.
Karbasz zaczął wdrapywać się z powrotem na zbocze. Dołączył po chwili do Krugłego, oblizując krew z rozciętej lekko skóry dłoni. Zaparli się obaj i zaczęli pchać ścianę. Teraz zachwiała się lekko.
– Mocniej! – zakomenderował Krugły.
Natężyli się ze wszystkich sił. Nagle rozległ się rumor, mur uciekł im spod dłoni i runął na ciała, wzniecając chmurę żółtawego pyłu. Kilkanaście cegieł zjechało po zboczu. Odwrócili głowy, przytykając poły marynarek do ust i nosów.
– Nawet nie poczuł – stwierdził Krugły i odchrząknął, pozbywając się z gardła drobin kurzu.
U ich stóp wyrosła wysoka na półtora metra górka gruzu, niczym kurhan nad mogiłą dwóch nieznanych żołnierzy.
– Nikt ich tu nie znajdzie przez pół roku. – Wiktor pochylił się i strzepnął pył z włosów. – A potem to nie będzie miało znaczenia. I masz milczeć, zrozumiałeś? Nawet nie waż się wspomnieć komukolwiek o tym, co zrobiliśmy, chyba że chcesz, żeby w końcu dotarło do nas NKWD i dołączymy do tych dwóch. Nawet rodzonemu bratu, Ludwik…
– Nie mam brata – chlipnął Karbasz. – Jestem sam jak palec.
– Reszkemu też nie mów.
– On jest w porządku.
– To nieważne! Ktoś może to przypadkiem usłyszeć! Powtarzam, Ludwik, jeśli ci życie miłe, milcz.
– Dobrze, Wiktor, nie krzycz już. Umiem dochować tajemnicy…
Odwrócił nagle głowę, kiedy do ich uszu dotarł jakiś dźwięk i zrobił to w samą porę, by dostrzec załamującą się na wysokości trzeciego piętra ścianę. Jak na zwolnionym filmie zaczęła się przechylać, a potem nagle runęła z impetem, ciągnąc za sobą pióropusz sadzy, pyłu i drobinek zaprawy.
– Wali się! – krzyknął do Wiktora i pociągnął go za rękaw. – Wiejemy!
Ścigały ich huk i grzechot spadającego gruzu. Zbiegali z hałdy, potem pędzili przez podwórko, byle wydostać się z pułapki i dotrzeć do przechodniej bramy, zanim odetną ich od niej kolejne walące się resztki budynku. Krugły miał tylko nadzieję, że zdążą przebiec przez bramę i nie stanie się ona ich grobem.
Zdążyli. Kiedy wypadli na ulicę, natychmiast rzucili się w bok. Kawałki cegieł i gruzu, które ściśnięte w ciasnym tunelu bramy podmuchem powietrza nabrały pędu niczym kule w armatniej lufie, wystrzeliły za nimi i potoczyły się po bruku, kończąc swój pęd pod ścianą przeciwległej, ocalałej z wojennych zniszczeń kamienicy. Krugły i Karbasz zbierali się powoli z ziemi. Drapanie w gardle niemal uniemożliwiało oddychanie, obaj kaszleli rozpaczliwie, walcząc o choć jeden haust powietrza. Otaczała ich bura poświata, promienie słońca ledwie przenikały gęstą chmurę kurzu, który wirował w powietrzu, powoli rozwiewany lekkim wiaterkiem. Ludzie, zgromadzeni po drugiej stronie ulicy, w bezpiecznej odległości, patrzyli na nich ze zdumieniem, jak ledwie widoczni zza zasłony pyłu pokasłują i otrzepują z niego ubrania i włosy.
Starszy, lekko otyły mężczyzna, nie czekając dłużej, podszedł do nich i zapytał z oburzeniem w głosie, wskazując laską ruiny:
– Ludzie, coście tam robili? Macie więcej szczęścia niż rozumu!
Karbasz splunął szarą pacyną śliny i spojrzał na niego spode łba.
– Za potrzebą skoczyłem. Na ulicy miałem zrobić?
– We dwóch?
– Sam miał iść w ruiny? – Krugły przyszedł Karbaszowi w sukurs.
Wydatny podbródek zatrząsł się, mężczyzna machnął ręką i stukając laską, z godnością ruszył przed siebie, omijając kawałki cegieł zaściełające trotuar.
Krugły z Karbaszem ruszyli w swoją stronę. Zatopieni we własnych myślach szli przez długi czas w milczeniu, przetrawiając niedawne zdarzenia. Krugły zacisnął dłonie w pięści i schował je do kieszeni. Nie chciał, żeby Ludwik widział, jak drżą.
– Wiktor… – zaczął Karbasz.
– No?
– Ilu ludzi zabiłeś?
– Co to za różnica, Ludwik?
– Dużo?
– Kilku.
– Pamiętasz pierwszego?
– Pamiętam. Ale prawie go wtedy nie widziałem. Rzuciłem granat w jego stronę.
– A inni?
Krugły nie odzywał się.
– Żałujesz? – zapytał znowu Karbasz.
– Czego?
– Że odebrałeś komuś życie?
– Coś ty taki ciekawy?
– No, powiedz…
– Przecież nie chciałem ich zabijać. Ja po prostu musiałem, rozumiesz? To było proste: albo oni, albo ja. Kiedyś Niemcy, dziś Ruscy. Gdybym ich nie zabił, oni zabiliby nas, przecież to rzecz oczywista.
Karbasz milczał.
– A ty? – zapytał Krugły. – Ty nigdy nikogo nie zabiłeś?
– Ja… Nigdy nawet nie strzelałem, wiesz? Spędziłem wojnę na wsi i z wyjątkiem śmierci mojej matki, kiedy weszli tam czerwoni, to…
– To żaden wstyd, Ludwik. Ciesz się, że miałeś to szczęście. Wielu nie miało.
Karbasz zagryzł dolną wargę.
– Dlaczego