Blask. Marek Stelar

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Blask - Marek Stelar страница 14

Blask - Marek Stelar

Скачать книгу

style="font-size:15px;">      Karbasz podprowadził swój rower bliżej i wyciągnął do Krugłego rękę.

      – Ludwik jestem.

      – Wiktor – mruknął Krugły, przyglądając mu się uważniej.

      Miał dobroduszną twarz i pewnie niecałe osiemnaście lat. Szczupły, wręcz kościsty, z czarnymi włosami sterczącymi jak włosie ryżowej szczotki, lekko pryszczaty i z jakąś zadziornością w oczach. Krugły polubił chłopaka niemal od razu.

      – Gdzie chcesz jechać? – zapytał Karbasz.

      – Na Koziorowskiego.

      – To wiem gdzie. – Chłopak pokiwał głową.

      Wsiedli na rowery i ruszyli brukowaną ulicą. Oba skrzypiały niemiłosiernie nienasmarowanymi łańcuchami i wyrobionymi sprężynami siodełek. Zresztą Karbasz miał swoje za wysoko, więc chłopak ledwie sięgał nogami do pedałów. Jadąc, kolebał się na nim, jakby wiosłował w kajaku.

      – Dam ci kilka rad – powiedział. – Potraktuj je poważnie, bo inaczej może być z tobą krucho. Pierwsza, najważniejsza rada: unikaj „przyjaciół”. Znaczy ruskich. Chodzą często pijani i tylko szukają pretekstu do zwady. Ubić potrafią na miejscu za portfel albo zegarek. Na środku ulicy. Samochodami ludzi na ulicach zabijają, bo po pijaku jeżdżą. W zeszłym roku jeden mój druh serdeczny przez nich zginął. Teoś Firlik. Strażakiem był, do pożaru jechali i wpadła na nich ciężarówka, co to ją pijany krasnoarmiejec prowadził. Ulicę teraz swoją ma w śródmieściu, ale co mu po ulicy, jak nie żyje? Ruscy strzelają do wszystkich: do kupców, do przechodniów i do milicjantów też. Bez różnicy. Wchodzą do mieszkań i sklepów. Nawet oficerowie, rozumiesz? Rabują, gwałcą kobiety w ciąży i małe dziewczynki, nieważne, czy Polki, czy Niemki. Pod Starogardem jeden rozjechał czołgiem chłopaka; tak długo gonił go po polu, aż dopadł i rozjechał. Milicja śle skargi do komendanta wojennego, i co? I nic! Odpisują, że to my prowokujemy! Coraz gorzej jest… Po prostu schodź im z drogi. I ubecji też się strzeż. Na początku roku dowódcę im wymienili, bo takie rzeczy tu wyprawiali, że aż strach mówić. – Przerwał na chwilę i z niepokojem spojrzał na Krugłego. – Ale ty nie trzymasz z nimi, co? Powiedz?!

      Krugły mocniej ścisnął rączki kierownicy, uśmiechnął się i pokręcił głową, nic nie mówiąc.

      – Dobrze – westchnął Karbasz, kolebiąc się na siodełku i rozglądając się uważnie na boki, kontynuował: – Inna rzecz, na którą trzeba uważać na ulicach, to ruiny. Chodź zawsze środkiem jezdni i patrz, czy jaka ściana się nie chwieje, jakby zaraz miała runąć, cobyś zdążył uskoczyć. Nie ufaj konstrukcjom, zawsze sprawdzaj, na co wchodzisz. Niedawno do Szczecina jechał amerykański oficer z misji wojskowej. Na autostradzie most nad rzeką zwalony, po nocy i we mgle jechali…

      – Wpadli?

      – Tylko on. Wysiadł z auta, kazał kierowcy czekać i sam poszedł sprawdzić, jak to wygląda. I spadł, a ciała nigdy nie znaleziono. Dlatego po zmroku się nie szwendaj nigdzie. Po zmroku na mieście nie ma czego szukać. Starówka to morze cegieł, a w nich tylko bandyci grasują. Krasnoarmiejcy, dezerterzy i, niestety, nasi również. Wielu szkopów wciąż nie złożyło broni. Dalej wierni Adolfowi. Werwolf. Siedzą po lasach i w zburzonych kamienicach, wyłapuje ich KBW, ale sporo jeszcze pracy przed nimi. Milicja też ma pełne ręce roboty, sam zresztą widziałeś. Mówię ci: nie ma dnia, żeby ktoś nie zginął, a ilu ludzi przepadło bez wieści…

      – A Zeller? – wtrącił Krugły.

      – Co z nim? – Karbasz obejrzał się na niego zdziwiony i omal nie stracił równowagi.

      – Nie był w Wehrmachcie? W SS? W ogóle w wojsku?

      – Nasz Achim? – Chłopak mocniej nadepnął na pedały i wrócił wzrokiem na drogę przed sobą. – Nieee. Nigdzie nie był, bo od dziecka nie ma oka, znaczy prawdziwego, tylko szklane, w dodatku choruje na gruźlicę. I kuśtyka, coś z nogą ma. Przesiedział całą wojnę w domciu. Tak przynajmniej mówił, ale podobno go sprawdzili. Przecież podejrzanemu elementowi nie pozwolono by u nas pracować. W czterdziestym czwartym, podczas alianckiego nalotu, zginęła jego żona. Trudno, żeby nas lubił, tak jak trudno, żebyśmy my lubili ich, ale wiesz… jakoś trzeba tu wspólnie żyć. Jak przestaną być przydatni, to wrócą do siebie, jeszcze im kopa w dupę na zapęd damy. Na razie łaszą się, ale za plecami spluwają.

      – Po co się łaszą?

      – Bo do garnka włożyć coś muszą. W zeszłym roku był wielki głód. Szkopy zdychały tysiącami, nie przesadzam. Marli jak muchy. Nawet my, w zarządzie, jedzenia mieliśmy tyle, co kot napłakał. Ruscy dali nam parę worków mąki i trochę słoniny. Mąkę zżerały robaki, a słonina była zjełczała. Mało brakowało, a wróciłbym do domu. Poddałbym się, jak nic. Na działki jeździliśmy, zbierać jabłka i jakieś warzywa, żeby było co do gara wsadzić. Ale się nie poddałem. Tu trzeba być silnym. Oni, znaczy Szwaby, też są zmęczeni wojną. Przynajmniej niektórzy, bo są i tacy, co dalej by chcieli wojować i tylko zamęt sieją. Pożary wzniecają, rabują, sabotaż uprawiają. Mówię ci, gorzej niż na Dzikim Zachodzie. – Zerknął na Wiktora. – W kinie kiedyś byłeś?

      – Nie – przyznał Krugły z lekkim wstydem.

      Jakoś tak się złożyło, że nigdy nie zawitał do zamojskiego kinoteatru. Ojciec miał surowe zasady. Kiedy Stylowy został za okupacji Capitolem, w myśl zasady „tylko świnie siedzą w kinie” tym bardziej nie wypadało tam pójść.

      – Nie przejmuj się, niedługo pójdziesz. Zabiorę cię do Odry. Kto wie, może jakiegoś westerna puszczą, z Tomem Mixem na przykład?

      – Może… – mruknął Krugły, choć nie miał pojęcia, kim jest Tom Mix.

      Jechali chwilę w milczeniu. Suche, zapiaszczone łańcuchy wciąż skrzypiały lekko w ciszy, która panowała wokół.

      – Ten brylant… – zaczął nagle Karbasz. – Czemuś go oddał?

      – Bo nie był mój.

      – Znalazłeś. Należał ci się, nie?

      – Nie. Nie znalazłem go. Wyjąłem go tylko z ręki tego chłopca. Nie był mój – powtórzył spokojnie.

      – Mogłeś sobie zabrać. Nikt by nie wiedział.

      – Ja bym wiedział, Ludwik.

      – Głupiś – wyrwało się Karbaszowi.

      – Możliwe – zgodził się Krugły. – Ale mam swoje zasady, rozumiesz?

      – Nie bardzo. Ja też mam, ale to był brylant. Brylant, Wiktor, wielki jak wronie jajko!

      Krugły uśmiechnął się pod nosem i mocniej nacisnął na pedały.

      – Daleko jeszcze? – zapytał Karbasza, wyprzedzając go.

      – Nie – odburknął mu tamten zza pleców.

      – Nie

Скачать книгу