Blask. Marek Stelar
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Blask - Marek Stelar страница 19
– Poczekaj… Druga grupa to ci Żydzi, którym komunizm nie w głowie, bo tam, gdzie byli: w Kazachstanie, na Białorusi, Ukrainie i wszędzie indziej, doświadczyli go z jak najgorszej strony. Oni są tu po to, żeby iść dalej, na Zachód, do Francji, do Ameryki. Jak sam widzisz, to nie jest jedna społeczność, która ma wspólny interes. To tylko ludziom się tak wydaje. To, że mają wspólnych przodków, nie ma już znaczenia. I gdzie ty w tym wszystkim chcesz szukać mordercy, Wiktor? Jak chcesz wpaść na jego trop w takim wielkim mieście? Liczysz na cud? To jak szukanie igły w stogu siana.
– Zawsze można podpalić stóg, a potem wyciągnąć igłę z popiołu.
– Takiś sprytny? A nie szkoda ci siana?
– Idzie o to, panie Leonie, na czym zależy panu bardziej. Na sianie czy na igle?
– Ot, przebiegły, no! Ale miasta nie podpalisz!
– Nie muszę. Ono już płonie, podobno dnia nie ma bez pożaru, ale to i tak była przenośnia. A ja chcę tylko powęszyć tu i ówdzie. Nic wielkiego. Chcę tylko zadać kilka pytań…
Leoś przechylił swój talerz, wybrał łyżką resztkę zupy i siorbnął, a potem mlasnął. Włożył łyżkę do talerza, odsunął go i poklepał się po brzuchu.
– Dobre, ale malizną czuć… – Spojrzał uważniej na Krugłego. – Dam ci jeszcze radę. Bądź ostrożny z nimi.
– Z kim? – Wiktor nie zrozumiał.
– Z Żydami.
– Dlaczego? Przecież chcę pomóc wyjaśnić zagadkę zabójstwa ich pobratymca?
– Ja rozumiem, Wiktor. Ja wszystko rozumiem. Ale mówię o zadawaniu pytań. Czasem zadaje się niewygodne pytania, a tam… Coś się tam u nich dzieje.
– Co?
– Bo ja wiem?
Krugły uśmiechnął się pod nosem.
– A skąd pan to wie, że w ogóle cokolwiek się dzieje?
– Aaa, coś się tam słyszało…
– Ale coś dobrego czy złego?
– Nie wiem, Wiktor – rzucił Leoś, lekko zniecierpliwiony. – Może coś spiskują, a może nie, nie wiem… Mówiłem ci, że niektórym tu źle jest i chętnie by wyjechali. Słyszałem takie jedno słowo.
– Jakie?
– Bricha.
– Co to znaczy?
Putra wziął łyżkę do ręki. Zawisła nad skrajem talerza.
– Ucieczka. – Delikatnie zadźwięczała o brzeg naczynia. – To słowo po żydowsku oznacza „ucieczka”.
3
Szczecin, sierpień 2018
Natrętny dźwięk telefonu obudził Agatę o siódmej rano. Był wtorek, do pracy miała na dziewiątą, więc budzik nastawiony był zwykle na ósmą. Zastanawiając się, kto śmie ją wyrywać ze snu, leniwie sięgnęła po komórkę, leżącą na drugiej poduszce. Tej, która ostatni raz przydała się komuś dawno temu, ale została z jakichś powodów: z przyzwyczajenia albo dla podtrzymania nadziei. Zmieniały się tylko jej poszewki, nigdy reszta. Kiedy Agata zobaczyła, kto dzwoni, natychmiast zerwała się z pościeli. Usiadła i odgarniając z czoła potargane włosy, odebrała telefon od Justyny.
– Przykro mi, słońce. – Usłyszała jej zmęczony i zmartwiony głos.
– Okej – westchnęła, usiłując uspokoić łomoczące serce. – A więc to już…
– Tak. Godzinę temu. Był lekarz, żeby stwierdzić zgon, ale z zakładem pogrzebowym czekałyśmy na ciebie. Przyjedziesz?
– Zaraz będę. Daj mi pół godzinki.
– Nie ma sprawy, kochanie, nigdzie nie musisz się spieszyć. Czekamy. Przykro mi – powtórzyła jeszcze Justyna i rozłączyła się.
Agata odłożyła telefon na poduszkę i popatrzyła w okno, nie widząc, co jest za nim. Potem wstała i poszła do kuchni. Robiła wszystko jak w transie. Nastawiła ekspres, wzięła prysznic, wypiła kawę i zjadła grzanki, a każdy ruch był machinalny, choć gdyby ktoś zapytał ją, o czym myślała, robiąc to wszystko, chyba nie potrafiłaby odpowiedzieć. Umarł. Została sierotą, choć to tak naprawdę nie miało znaczenia; była nią nawet kiedy ojciec żył. I była na to przygotowana, od miesięcy. A kiedy to wreszcie się stało, nie czuła nic poza przyśpieszonym biciem serca na samym początku, kiedy telefon wybudził ją z głębokiego snu. I spowodował to jego dźwięk, a nie to, co usłyszała chwilę później od Justyny.
Wychodząc, rozejrzała się po mieszkaniu, jakby chciała sprawdzić, czy coś się zmieniło. Nic się nie zmieniło. Wyszła więc, przekręciła klucz w zamku i pojechała do Tanowa, dzwoniąc po drodze do Pawła, że dziś spóźni się do pracy, ale pojedzie na rozprawę.
Ojciec wyglądał tak samo, jak wczoraj. Był tylko trochę bledszy, miał zamknięte oczy i lekko opadniętą żuchwę. Stara blizna na lewej brwi, która znajdowała się tam, odkąd Agata pamiętała, była teraz widoczna bardziej niż kiedykolwiek. Dolna warga obwisła, odsłaniając odrobinę te kilka zębów, które mu zostało. Protez nie używał od dawna, i tak nie pamiętał, jak się gryzie, nawet przełykanie papek i nutridrinków przychodziło mu z trudnością. Ręce były złożone nad brzuchem, ktoś, pewnie Justyna, zatroszczył się, żeby wszystko wyglądało jak trzeba. Tylko po co?
– Osiemdziesiąt cztery lata – powiedziała Justyna, stojąc za plecami Agaty. – Piękny wiek, co?
Agata odwróciła się do niej.
– To co, zadzwonisz do zakładu pogrzebowego? – zapytała.
– Jasne, słońce. – Uśmiechnęła się smutno. – Zostań sobie z nim trochę. Dam ci znać, jak przyjadą.
Wyszła z pokoju, cicho zamykając za sobą drzwi. Z korytarza do środka wniknął zapach gorącego mleka. Zapadła cisza. Agata usiadła na krzesełku przy łóżku i popatrzyła ojcu w twarz. Drugą martwą twarz, jaką widziała w ciągu ostatnich kilku dni. Przez chwilę ogarnęły ją wyrzuty sumienia, że tak naprawdę śmierć Dżesiki zabolała ją o wiele bardziej niż śmierć własnego ojca. Zniknęły, kiedy uzmysłowiła sobie dlaczego. Na łóżku przed nią leżał ktoś obcy; ktoś, z kim łączyły ją tylko wspólne geny. Wyłącznie biologia. Taka była prawda. Było jej żal wyłącznie dlatego, że umarł człowiek. Po prostu.
Wstała. Wyłączyła klimatyzator i uchyliła okno. Dzień dopiero się zaczynał, ale już było upalnie, mimo to wolała świeże, ciepłe powietrze od przesyconego