Blask. Marek Stelar
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Blask - Marek Stelar страница 7
– Policja czy wpierdol?
– Co?
– Policja czy wpierdol? Wybieraj!
Patrzył na nią szeroko otwartymi oczami.
– Co ty…?
– Wybieraj, mówię!
– Żadnej policji… – wyszeptał odruchowo, ale kiedy zaczął się podnosić, na jego twarzy pojawił się lekceważący uśmieszek.
Agata pochyliła się nad nim i wyprowadziła szybki prosty, który natychmiast go z niej starł.
Cios nie był zbyt mocny. Nie chciała mu złamać nosa ani pobrudzić się jego krwią. To miała być nauczka. A może prymitywna zemsta? Albo chęć poczucia się silniejszą w momencie, w którym tej siły potrzebowała?
– Co ty, kurwa, jesteś…? – jęknął chłopak, chwytając się za twarz. – Karateczka?
– Pozdrowienia z Tajlandii, dupku – syknęła, wściekła i rozdygotana.
Podniosła leżący na chodniku telefon i sprawdziła, czy nic mu nie jest. Akrylowa szybka naklejona na wyświetlacz ukruszyła się odrobinę w narożniku, ale wyglądało na to, że poza tym wszystko jest w porządku. Kiedy ekran rozjaśnił się kolorami, weszła w przeglądarkę i sprawdziła, czy działa poprawnie. Uspokoiła się trochę.
– Dupek! – powtórzyła na odchodnym, nie oglądając się na chłopaka, który siedział na chodniku i smarkał krwią, wycierając nos rękawem bluzy.
Wróciła do miejsca, w którym zostawiła samochód, wciąż nie wierząc w to, co się jej przed chwilą przytrafiło. Prawie parsknęła śmiechem. Wsiadła do auta, odruchowo mocniej ściskając komórkę. Zamykając drzwi, obrzuciła spojrzeniem ohydną elewację komendy miejskiej. Pomyślała, że Sablewski ma przecież pokój od strony podwórza. Zaraz złapała się na tym i uśmiechnęła się do siebie, przypominając sobie jego propozycję. Położyła telefon na siedzeniu pasażera i złapała mocno obiema rękami za kierownicę, zamykając równocześnie oczy.
Musiała coś zrobić. Dla niej czy dla siebie – nieważne, musiała. Wiedziała tylko, że nie powinna. Nie powinna angażować się emocjonalnie w tę sprawę, bo to po prostu nie miało sensu. Stała się tragedia, której nie była winna i nic nie mogła z tym zrobić. Na nic nie miała wpływu. Siedziała przez chwilę w ciszy, nie uruchamiając silnika, i myślała. W końcu zerknęła na zegarek, sprawdzając, czy zdąży wrócić do rozprawy, westchnęła głośno, przekręciła kluczyk w stacyjce i pojechała do matki Dżesiki.
Zapukała w odrapane drzwi. Takie same jak wszystkie pozostałe na klatce zaniedbanej kamienicy na Stołczynie. Nie miała pojęcia, czy policja zdążyła już poinformować Połaniecką o śmierci córki. Kiedy Połaniecka otworzyła, Agata od razu zorientowała się, że jeszcze o niczym nie wie. Fakt, że była pijana, też w jej przypadku niczego nie oznaczał; jedynie to, że wypiła.
– Dzień dobry – powiedziała bełkotliwie, obrzucając Prażmowską zdziwionym spojrzeniem. – Nie ma Dżesiki. Poszła w tango trzy dni temu.
– Mogę wejść? – zapytała Agata, z całych sił powstrzymując drżenie głosu.
Połaniecka z wahaniem obejrzała się do wnętrza mieszkania, potem znów spojrzała na Agatę, jakby podejmowała jakąś trudną decyzję, i w końcu wpuściła ją do środka. Śmierdziało starym brudem, papierosowym dymem i przetrawionym alkoholem. Agata, która była tu tylko raz, kilka lat temu, pomyślała, że albo była tu ostra impreza, albo Połanieckie stoczyły się i stan, w jakim widziała teraz mieszkanie, był już stanem permanentnym.
A potem to powiedziała:
– Dżesika nie żyje. Została zamordowana.
– Co ty mi tu pierdolisz… – Połaniecka spojrzała na nią z odrazą, twarz stężała w wyrazie kompletnego niezrozumienia i nagle łzy trysnęły jej z oczu.
Z szeroko otwartych ust wydostał się krótki, zwierzęcy skowyt. Odwróciła się i pobiegła gdzieś w głąb ciemnego mieszkania, znikając za jakimiś drzwiami. Prażmowska czekała, nie wiedząc, co zrobić. Iść za Połaniecką, stać tu czy wyjść i więcej nie wracać. Czekała. Usłyszała odgłos wymiotów i szum wody puszczonej z kranu do metalowego zlewu. Minęło kilka minut i Połaniecka wróciła do niej z mokrą głową. Na ubraniu ciemniały plamy wilgoci, a włosy zlepiły się w strąki, wisząc po obu stronach zniszczonej używkami twarzy, jak brudne sznurki mopa. Pozbierała się jakoś, a na pewno trochę otrzeźwiała.
– Kto to zrobił? – zapytała chrapliwie, nie patrząc na Agatę.
– Nie wiadomo – odpowiedziała cicho. – Policja wie, że to ona, dopiero od kilku godzin.
– Cierpiała?
Prażmowska przypomniała sobie siny odcisk sznura na szyi i wybroczyny. Chciała wierzyć, że dziewczyna była nieprzytomna, kiedy sprawca z całej siły zaciskał pętlę. Że nie czuła nic, może chwilę bólu i strachu tuż przed tym, ale naprawdę krótko. Pamiętała skądś, że osoba duszona traci przytomność po około minucie, półtorej, potem już nic nie czuje, a to, co dzieje się z ciałem, to fizjologia. Umiera w ciągu kolejnych dziesięciu, dwudziestu minut. Tylko że czasem półtorej minuty to bardzo długo…
– Nie wiem – odpowiedziała wreszcie. – Po prostu nie wiem i nie chcę pani oszukiwać.
Połaniecka czknęła. Zasłoniła usta i spojrzała na Agatę.
– Niech pani już idzie.
Prażmowska zagryzła wargi i przestąpiła z nogi na nogę. Czuła się niezręcznie. To nie była jej rola, a jednak ją grała. Bez entuzjazmu.
– Przyjedzie do pani policja – powiedziała. – Będą pytać o Dżesikę. Niech pani nie pije przez jakiś czas, dobrze? Właśnie o czas chodzi. Im szybciej powie im pani wszystko, co będą chcieli wiedzieć, tym szybciej go złapią, rozumie pani?
– Rozumiem. – Pokiwała głową i powtórzyła, z jakimś uporem w głosie: – Niech pani idzie. Chcę zostać sama.
Agata odwróciła się i otworzyła sobie drzwi. Wyszła na klatkę schodową i obejrzała się jeszcze. Chciała coś dodać, ale zrezygnowała. To nie miało sensu, powiedziała już wszystko, co trzeba.
– Nie będę piła. – Zza drzwi doszedł ją cichy głos Połanieckiej.
Pokiwała