Blask. Marek Stelar
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Blask - Marek Stelar страница 8
Ojciec nigdy nie był jej bliski. Matki nie znała; zginęła, kiedy ona miała roczek, wychowywała ją tak naprawdę babcia, a dopiero po jej śmierci obowiązki przejął ojciec. Wypełniał je nieudolnie. Nie mieli kontaktu, śmierć babci przypadła na jej okres dojrzewania, który przeszła dość burzliwie. Myślała sobie czasem, że to, że wyszła na ludzi, graniczy z cudem. To dlatego tak bardzo przeżywała śmierć Dżesiki. Połaniecka była podobna do niej, tej Agaty sprzed ćwierćwiecza. Tylko że Agacie wyszło, a Dżesice nie. I nawet gdyby ktoś jej nie zabił, też musiałby stać się cud, żeby mała zerwała wszystkie więzi łączące ją z jej światem. Cud się nie zdarzył. Zamiast niego zdarzyła się śmierć.
Pamiętała, że ojciec okazał jej uczucie tylko raz. Kiedy dostała się na aplikację adwokacką, na jego twarzy zobaczyła niewysłowioną dumę. Trochę ją to dziwiło, bo nigdy wcześniej niczego po sobie nie pokazywał, ale jednocześnie trochę rozumiała: naturalne było, że jako córka emerytowanego prokuratora też podąży podobną drogą, wybierając prawo. A potem nadeszły pierwsze objawy alzheimera – zapominał, gdzie odłożył rzeczy, gubił się, wracając z zakupów. Teraz obserwowała ostatnie; jej ojciec był w takim stanie, w jakim jest dopiero co narodzone dziecko. Bezradny, bez jakiegokolwiek kontaktu. Szekspir pisał o tym etapie życia jako o nowym niemowlęctwie: śnie, niepamięci, bez zębów, oczu i smaku. Była tylko w owym porównaniu jedna, za to istotna różnica. Niemowlęta są słodkie i rozkoszne, a starość nie ma ze słodyczą i rozkoszą nic, absolutnie nic wspólnego. Każde niemowlę to nadzieja na cudownego człowieka, na którego ono kiedyś wyrośnie, nadzieja, która się spełnia albo nie, ale zawsze jest. Starość jest beznadziejna. Tu nie ma na nadzieję ani miejsca, ani czasu; już nie.
Agata odwróciła się, kiedy ktoś delikatnie zapukał, a potem otworzył drzwi. Justynka. Zajrzała do pokoju i spytała:
– Jak?
Agata pokręciła głową. Czego mogły się spodziewać? Radykalnej poprawy? Poklepała ojca po chudej dłoni, robiąc to bez uczucia i nie mając najmniejszej nawet nadziei, że on to poczuje. Spędziła z tym człowiekiem kawałek swojego życia i sporo mu zawdzięczała, choć ojca nigdy nie było, kiedy potrzebowała go najbardziej, a najważniejsze rzeczy w życiu osiągnęła wyłącznie dzięki sobie i trochę babci. I tyle mogła mu teraz dać: przyjechać codziennie, w razie potrzeby zmienić pieluchę, a na odchodnym nawet nie ścisnąć, a co najwyżej poklepać po ręce. I tak więcej od niej nie oczekiwał. Ani od niej, ani od nikogo innego.
Ani teraz, ani nigdy wcześniej.
Wieczorem poszła na trening. Zakładając rękawice, wciąż jeszcze miała w głowie cały dzisiejszy dzień: Sablewskiego, Połaniecką i swojego ojca. Dżesikę też. Kiedy dwie godziny później kolega z klubu pomagał jej oderwać rzepy w rękawicach, wszystkie mięśnie paliły ją żywym ogniem, a w głowie miała pustkę. Kolejną godzinę później, leżąc w wannie z gorącą wodą, starała się utrzymać ten stan umysłu. Nie drżała już z wysiłku, oddychała spokojnie, obok, na półce, w zasięgu ręki, stał wielki kielich z czerwonym winem, a ona myślała o górze; na jej nagich zboczach nie było nic prócz piargu i skalnych złomów. Gdy poczuła senność, wyszła z wanny, wytarła się i wysuszyła włosy. Kończąc w drodze do sypialni wino, boso powlekła się do łóżka.
Kiedy zasypiała, pod powiekami zamiast góry znów miała twarz Dżesiki. Nie tę sprzed jakichś trzech lat, kiedy rozmawiały w kancelarii o życiu, podśmiewając się z facetów i jej szlacheckiego nazwiska, tylko tę z sądówki. Woskowożółtą, matową i śmiertelnie spokojną.
2
Szczecin, kwiecień 1946
Przerażony chłopiec biegł przed siebie, ile sił w nogach. Zgubił kaszkiet i teraz dość długie włosy rozwiewał pęd powietrza. Brakowało mu już tchu, oczy miał rozszerzone strachem, co chwila oglądał się za siebie, sprawdzając w panice, czy prześladowca zdołał się do niego przybliżyć. W ręku ściskał coś, co nie należało do niego, ale nie mógł się oprzeć, by to sobie wziąć. Było piękne i na pewno wiele warte. Za to coś mógł dostać mnóstwo jedzenia i ubrań. Może wyjechać stąd, gdzieś do Ameryki albo nawet do Palestyny? Za tę jedną, niewielką i nie swoją rzecz mógł mieć naprawdę wiele. A wiedział, gdzie jest tego więcej…
Kolejny raz obejrzał się za siebie, by zobaczyć, czy majacząca między drzewami sylwetka ścigającego go człowieka jest bliżej, czy może zdołał jakoś zostawić go w tyle. I wtedy zdarzyło się coś, co całkowicie pogrzebało jego szanse na ucieczkę. Stopa ześlizgnęła się z wystającego korzenia i podwinęła się, zahaczając o drugą i podcinając chłopca, tak że jak długi upadł na ziemię. Poczuł w ustach jej smak, zęby boleśnie szczęknęły o siebie, przygryzając koniuszek języka, ale nie wypuścił z dłoni swojego skarbu. Chłopiec był chorobliwie wręcz wychudzony, a więc i lekki, ale pęd zrobił swoje: przejechał po trawie prawie dwa metry, zanim się zatrzymał. Nie zdążył się pozbierać i wstać, by uciekać dalej. Zdołał jedynie przewrócić się na plecy, w samą porę, żeby spojrzeć w twarz swojego prześladowcy. Ten pochylił się nad nim i syknął:
– Oddawaj!
Chłopiec przełknął ślinę. Smakowała krwią. Gwałtownie pokręcił głową i mocniej zacisnął dłoń, przyciskając ją do brzucha.
– Oddawaj to, powiedziałem!
Teraz tylko leżał, oddychając spazmatycznie. Oczy tamtego zwęziły się w szparki. Widywał już takie oczy. Był bardzo młody, ale widział w życiu taki ogrom zła, że starczyłoby dla pokoleń. Takie oczy mieli ludzie z drugiej strony drutów. Pełne nienawiści i obrzydzenia. W taki sposób zwykle patrzy się na insekty albo szczury. I tak właśnie tamci patrzyli na nich. A teraz to samo widział w oczach pochylonego nad nim człowieka. W jego ręku nie wiadomo skąd pojawił się spory kamień albo kawał betonu. Ostre krawędzie wystawały spomiędzy zaciśniętych na nim pobielałych z wysiłku palców.
– Skąd wziąłeś? – zapytał tamten. – Odpowiadaj, skąd to wzięliście?!
– Nie oddam – wyszeptał, tuląc zdobycz do piersi.
– Oddasz i powiesz, skąd masz – odparł tamten, chwytając jego chudą dłoń wolną ręką.
Szarpali