Odyssey One: W samo sedno. Evan Currie
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Odyssey One: W samo sedno - Evan Currie страница 24
– Zgadzam się z powyższym – odparł Carson, rzucając plakietkę z danymi na stół. – Próba skonwertowania tych wszystkich danych na nasz system jest bez sensu. W dodatku wygląda na to, że oni nie zapisują tych samych rzeczy, co my.
Randal Scott, były kapitan Korpusu Marines, skinął głową.
– Chyba muszę poprzeć Carsona, pułkowniku. Mamy tu straszny bajzel. Powinniśmy im zaufać co do wyboru ludzi.
Reed zastanawiał się przez chwilę, po czym powiedział niechętnym tonem:
– Zgoda.
Odwrócił się w stronę młodej kobiety, która została przysłana im do pomocy, i uśmiechnął nieco ponuro.
– Milla, wygląda na to, że mamy tutaj zbyt wiele danych. Mogłabyś poprosić swoich ludzi, żeby dali nam tylko po kilka podstawowych informacji na temat każdej osoby, którą wskaże ci sierżant Wilson? To ułatwiłoby nam życie.
– Mogę to natychmiast załatwić, pułkowniku.
Reed uniósł pytająco brew. W jego oczach błysnęło rozbawienie.
– Zdążyłaś już wszystko przygotować?
Zaczerwieniła się nieco, unikając jego wzroku.
– Komendant…
Reed uśmiechnął się, zaciskając mocno usta.
– W porządku, ithan. Czy mogłabyś przynieść listę?
– Oczywiście. – Wstała. – Niedługo wrócę.
Kiedy wyszła, Reed zerknął na pozostałych, którzy byli w równie ponurym nastroju, co on.
– Wygląda na to, że pan komendant już o tym pomyślał. Ciekawe, czy zamierzał utopić nas w zalewie informacji.
Cierpki, wisielczy humor zawarty w tym stwierdzeniu wywołał parsknięcia śmiechu.
– Cóż, czasami ludzie wolą przetestować tych, którzy będą szkolić ich wojska, pułkowniku – dorzucił Wilson oschłym tonem. – Wystarczy tylko popatrzeć, przez jak wiele szajsu byli zdolni się przedrzeć.
– Tak czy inaczej – Reed wyłączył swoją elektroniczną podkładkę – teraz potrzebujemy już tylko miejsca i możemy zaczynać.
– Cóż za radosna nowina – wymamrotał Wilson, ale uśmiechnął się nieznacznie, by złagodzić nieco komentarz.
– Tak na marginesie, pułkowniku, czy słyszał pan o manewrach? – spytał Scott.
– Nie. – Reed pokręcił głową. – Jakich manewrach?
– Brinks poprosił kapitana o pozwolenie na manewry, gdy byli na orbicie – wyjaśnił mu Carson. – Urzędasy dali im tylu nowych ludzi i broni, że Brinks chce mieć pewność, że wszystko pójdzie zgodnie z planem.
Reed prychnął pod nosem.
– Nie dziwię mu się.
Pozostali zgodzili się z nim, a Reed zastanawiał się przez chwilę, po czym na jego twarzy pojawił się leniwy uśmiech.
– Wiecie co? Możemy to wykorzystać.
– Co takiego? – spytał Wilson.
– Pomyślcie o tym, panowie. – Reed uśmiechnął się od ucha do ucha. – Ćwiczenia z użyciem ostrej amunicji są cholernie imponujące, nawet jeśli paru ludzi nawali. To może być świetny sposób na przyciągnięcie uwagi naszych rekrutów.
Reszta rozważała przez chwilę ten pomysł, po czym powoli pokiwała głowami.
***
Apartament ambasadorski był najprzyjemniejszym gabinetem, w jakim kiedykolwiek przyszło pracować Julii LaFontaine, co było bardzo dużym plusem. Sprawowała już swój urząd w mniej spektakularnych miejscach, nawiasem mówiąc, także paskudnych norach, ale znaczną część kariery spędziła w zamożnych rezydencjach i biurach. Jednak to biło je wszystkie na głowę.
– Co sądzisz o mieście, Danielu? – spytała swojego doradcę.
Siedzieli w przestronnym mieszkaniu, popijając jeden z miejscowych napojów, smakujący jak mocny sok owocowy. Nie byli jednak w stanie określić, z jakiego dokładnie pochodził owocu.
– Niesamowite miejsce, pani ambasador – odparł Daniel Kane. – Oczywiście nie widziałem zbyt wiele, ale odnoszę wrażenie, że człowiek mógłby spędzić całe życie na eksplorowaniu tylko tego jednego miasta.
Julia pokiwała głową, myśląc o tym, co zdążyła zobaczyć w tej wielkiej metropolii. Bez wątpienia to miejsce było jedyne w swoim rodzaju. Na terenie wokół nich znajdowały się konwencjonalne widoki miasta, takie jakie strzeliste wieżowce, chociaż tak wielkie i wysokie, że zdawały się przeczyć wszelkim prawom fizyki. Lecz zasadnicza część populacji została ulokowana w trzech olbrzymich, piramidalnych „supermiastach”.
Julia była przekonana, że przy ponad czterdziestu miliardach ludzi na planecie, Priminae musieli mieć naprawdę imponujące aglomeracje, by wszystkich pomieścić. Tymczasem jeszcze bardziej imponujący był fakt, jak NIEWIELU ludzi zdołała zobaczyć. Mogła wędrować korytarzami poza swoją kwaterą przez cały dzień i napotkałaby ich zaledwie garstkę.
Transport publiczny zdawał się tu być nie tylko normą, ale jedynym sposobem, aby przeciętna osoba mogła poruszać się po mieście. Jego ścisłe połączenie z architekturą było widoczne gołym okiem. W obrębie ogromnych piramid istniały równie wielkie, zawieszone w sieci rur i wsporników habitaty, w których, jak Julia została poinformowana, mógł żyć wygodnie miliard ludzi.
Ta liczba była niewyobrażalnie wielka, zwłaszcza gdy wzięło się pod uwagę, że obok stały dwie podobne piramidy.
Do tego należało dodać miasto, które egzystowało wokół trzech potężnych habitatów, co w sumie dawało trzy i pół miliarda mieszkańców żyjących w samej metropolii.
To była ponad jedna trzecia populacji ziemskiej. Julia miała okazję obejrzeć zdjęcia Ranquil zrobione z orbity. W odróżnieniu od ludzi Priminae zasiedlali mniej niż dziesięć procent obszarów planety. Reszta była dzikim rezerwatem przyrody.
„Jest w tych ludziach coś naprawdę szczególnego” – pomyślała z uśmiechem. „Mimo to zupełnie nie wiem, jak na nich reagować. Oni po prostu… nie pasują”.
LaFontaine odepchnęła od siebie tę myśl, próbując nie zastanawiać się nad nią zbyt głęboko. W końcu to ona miała ustalić, gdzie było ich miejsce. Ona powinna postarać się wcisnąć tutejszych mieszkańców w ramy zrozumiałe dla społeczeństwa Ziemi, aby nawiązać nić porozumienia wykraczającą poza zwykłe słowa.
Julia LaFontaine uśmiechnęła się, spoglądając na zapierający dech w piersiach widok z okien.