Odyssey One: W samo sedno. Evan Currie

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Odyssey One: W samo sedno - Evan Currie страница 25

Odyssey One: W samo sedno - Evan Currie

Скачать книгу

Jednak dla ludzi, którzy udali się w rejs przez niezmierzoną czerń, były przypomnieniem starego cytatu: „Woda, woda wszędzie, ni kropli w krtani zeschłej”. Te odległe plamki światła otaczające człowieka w ciemnej otchłani nie były w stanie rozjaśnić czerni.

      Tak ciemnej, że pomimo obecności gwiazd znajdowało się tam zbyt mało światła dla większości gatunków zamieszkujących planety, aby mogły zobaczyć coś więcej prócz własnych wyciągniętych dłoni. Gatunki przystosowane do podróży kosmicznych wykorzystywały inne zmysły niż coś, co ludzie określiliby światłem widzialnym.

      Wszechświat jest dla ludzkości całkiem odmiennym miejscem. W oczach ludzi zupełnie obcym. Kolory są inne, określone nie na podstawie częstotliwości fal, które substancja absorbuje lub odbija, ale także rodzaju energii, jaką generuje dany obiekt.

      Niewiele rzeczy w żywym wszechświecie jest prawdziwie bezwładne, więc ci obdarzeni szóstym zmysłem są w stanie odbierać świat całkowicie różniący się od przyziemnego, zwyczajnego świata ludzi.

      Drasinowie byli właśnie takim gatunkiem.

      Podróżowali przez pustkę, nieporuszeni surowym pięknem otaczającego ich kosmosu. Ich uwaga była skupiona na życiu, które dostrzegali we wszystkim, co mijali na swojej drodze. Drobniutkie iskierki w kilku wirujących skałach istniejących w przepastnych trzewiach materii, niemal niewyczuwalne ślady cząsteczek pyłu mikronowych rozmiarów zderzające się z nimi.

      Oraz płomień czystego, białego ognia, który zobaczyli po zbliżeniu się do systemu gwiazd.

      Większość z nich minęli po drodze, niezainteresowani życiem, jakie na nich odkryli. Naturalny biały ogień otaczający kombinacje planet oraz słońc był dla nich kojący i być może któregoś dnia, gdy już skończą, powrócą.

      Teraz przyciągała ich szkarłatna poświata. Krew sącząca się z żywego wszechświata była dla nich oszczerstwem, obok którego nie mogli przejść spokojnie.

      Zmniejszając prędkość i podchodząc bliżej, Drasinowie uznali ten system za właśnie taki. Szarpnięcie grawitacji na ich skórze było całkiem przyjemnym wrażeniem, łatwym do zignorowania.

      Tym razem mieli poważniejsze sprawy do załatwienia. Okręt uruchomił czujniki.

      Ten system przecinała krwawa pręga.

      Wiele innych jednostek zniknęło w niej w przeszłości, więc Drasinowie byli ostrożni.

      Dla człowieka ostrożność mogła odpowiadać podejrzliwości, czemuś wyrażonemu pod postacią żartu lub stwierdzenia. Dla Drasinów sprawa wyglądała prościej i miała podłoże bardziej instynktowne. Jednak sentyment pozostał.

      Tam będą smoki.

      PLANETA RANQUIL

      Tanner zaprowadził Westona na dół, przez sieć wydrążonych tuneli, gdzie panowały chłód i wilgoć. Eric albo się pomylił, albo kilka minut wcześniej przeszli obok habitatów, zagłębiając się dalej pod ziemię, podążając ścieżką wijącą się przez labirynt. Korytarze, którymi właśnie szli, zostały wyciosane z pojedynczych bloków skalnych, w odróżnieniu od metalowo-szklanej konstrukcji na zewnątrz. Przydawały temu miejscu atmosfery pradawności.

      Prawdę mówiąc, spodziewał się, że zamiast dyskretnego systemu oświetleniowego, który tak bardzo uwielbiali Priminae, to miejsce będzie rozjaśnione pochodniami.

      – Jesteśmy na miejscu – powiedział admirał Tanner, gdy dotarli do wielkiego pomieszczenia, w którym nie było nikogo prócz komendanta Jehana stojącego w dalekim krańcu. – Nero, przepraszam za spóźnienie. Pokazywałem kapitanowi Westonowi część Starego Miasta.

      Stare Miasto. Eric musiał stłumić śmiech, słysząc ten komentarz. Piramidy nad ich głowami miały ponad dziesięć tysięcy lat. Były skonstruowane z materiałów, których nazw translator nie potrafił do końca przetłumaczyć. Otaczające je miasto, liczące sobie ponad szesnaście tysięcy lat, wybudowano na utwardzonym kamieniu, wykorzystującym powierzchniowe wiązania molekularne uodparniające go na wpływ czynników zewnętrznych.

      Mianem Starego Miasta Rael określił tunele. Nawet on nie był pewien ich dokładnego wieku, ponieważ materiały budowlane i środki konserwujące używane przez dawnych mieszkańców uniemożliwiały wykonanie tak „przyziemnych” czynności jak datowanie metodą węglową.

      – To żaden problem, Rael – odparł Nero Jehan swoim zwykłym, posępnym głosem. – I tak nie zacząłbym bez ciebie.

      – Właśnie za to chciałem przeprosić, komendancie – powiedział Rael pogodnym tonem, gdy on i Weston zrównali się z Jehanem. – Masz przygotowaną prośbę?

      – Tak – mruknął Nero, kiwając głową.

      – Świetnie. Przy odrobinie szczęścia szybko się z tym uwiniemy – powiedział Tanner, występując naprzód i stukając palcami po wypolerowanej płycie wmontowanej w ścianę.

      Eric zamrugał zdziwiony, gdy ściana ożyła, zgrzytając i skrzypiąc, powoli otwierając się na boki i odsłaniając dalszą drogę. Tanner błyskawicznie wszedł do środka, nie oglądając się. Eric i Jehan przez moment stali jak ogłupieni, po czym szybko ruszyli w ślad za nim.

      Okrągłe pomieszczenie, w którym się znaleźli, wykonano z polerowanego metalu, gładkiego niemal jak lustro. W środku nie było niczego prócz ścian, sufitu i podłogi. Wszystko zostało wykonane z tego samego materiału i nie posiadało żadnych cech charakterystycznych.

      Eric rozglądał się ostrożnie dokoła, a gdy Tanner i Nero zbliżyli się do środka pokoju ze swoimi dokumentami oraz prośbą, skierował spojrzenie na nich.

      Nero zachowywał się dziwnie nieswojo, ale Tanner tylko kiwnął do niego głową, a on odwzajemnił gest i uporządkował starannie akta. Po chwili wyciągnął jedno z miejscowych elektronicznych urządzeń do przetwarzania danych.

      – Centrala – odezwał się ostrożnie. – Mam prośbę…

      „Dziwne” – Eric zmarszczył brwi. „Myślałem, że nie mają tu głosowych interfejsów”.

      – Bo nie mają.

      Weston prawie wyskoczył ze skóry, gdy głęboki baryton odezwał się echem w jego głowie, choć nie była to jedyna rzecz, jaka wprawiła go w zdumienie. Wielki komendant i drobny admirał zniknęli mu sprzed oczu, jak gdyby ktoś wyłączył światło. W jednej chwili byli tu, a w następnej Eric stał sam w okrągłym pokoju.

      – Co, u diabła? – wymamrotał, rozglądając się dokoła. „Gdzie oni się podziali, do cholery?”

      – Nadal tu są – odezwał się ponownie głos, zaskakując go po raz drugi. – W dalszym ciągu próbują uzyskać zgodę na swoją petycję o przyznanie ziemi.

      – Kto to powiedział? – Eric znów się rozejrzał, tym razem szukając źródła głosu.

      – Jestem tym, co Priminae nazywają Centralą.

      Eric zamarł, strzelając na

Скачать книгу