Kryminał. Zygmunt Zeydler-Zborowski
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Kryminał - Zygmunt Zeydler-Zborowski страница 10
– Od jak dawna przyjaźni się pan z państwem Rosickimi, panie doktorze?
Stasiewicz się uśmiechnął.
– To jest niezbyt ścisłe sformułowanie. Od kilku lat opiekuję się panem Rosickim. Panią znałem bardzo słabo. Widziałem ją parę razy, kiedy odwiedzałem chorego. Trudno to nazwać znajomością.
Suchecki był trochę zawiedziony.
– Z tego wynika, że nie może nam pan udzielić właściwie żadnych informacji, dotyczących pani Rosickiej.
– Obawiam się, że nie. Nie wiem niczego takiego, co by panom mogło dopomóc w śledztwie.
– Chciałbym panu zadać pewne niedyskretne pytanie, panie doktorze – uśmiechnął się z lekkim zażenowaniem Suchecki, pragnąc życzliwie usposobić swego rozmówcę. – Chodzi mi mianowicie o to, czy pan Rosicki nie zwierzył się panu kiedyś ze swoich małżeńskich kłopotów? Interesują mnie ewentualne flirty pani Rosickiej.
Doktor Stasiewicz przez chwilę przyglądał się z ogromną uwagą swoim niezwykle starannie wypielęgnowanym paznokciom.
– Wydaje mi się, panie kapitanie, że w tej sprawie będzie pan musiał porozumieć się bezpośrednio z panem Rosickim. Zapewne panu wiadomo, że lekarza obowiązuje tajemnica zawodowa i gdyby nawet pan Rosicki zwierzał mi się kiedykolwiek z przyczyn swych stanów nerwicowych, to nic mnie nie upoważnia do tego, żeby z kimkolwiek rozmawiać na ów temat.
– Nawet jeżeli w grę wchodzi morderstwo?
– Tak. Nawet w tym wypadku. Co innego, gdyby został zamordowany mój pacjent…
– Wydaje mi się, panie doktorze, że ma pan trochę dziwne pojęcia o swoich obowiązkach – powiedział chłodno Suchecki, którego zaczynała zawodzić zwykła pogoda ducha i cierpliwość.
Stasiewicz skinął głową uprzejmie.
– Być może. Zresztą, ocena pewnych stanowisk jest zawsze niezmiernie relatywna. Na pocieszenie mogę pana zapewnić, panie kapitanie, że naprawdę nic mi nie wiadomo o życiu osobistym pani Rosickiej.
– Czy pan Rosicki często przychodził do pana w charakterze pacjenta?
– Co parę miesięcy. Przeciętnie cztery, pięć razy do roku. To jest człowiek, który bardzo dba o swoje zdrowie.
– Kiedy był u pana po raz ostatni?
– W zeszłym tygodniu.
– Czy mógłby mi pan powiedzieć, jakie leki przepisał pan wtedy panu Rosickiemu? Jeżeli, oczywiście, to nie wchodzi w zakres tajemnicy lekarskiej.
Twarz doktora Stasiewicza przybrała wyraz pełen godności.
– Pan Rosicki nie cierpi na żadną taką chorobę, która wymagałaby ze strony lekarza specjalnej dyskrecji. O ile pamiętam, przepisałem wtedy jakąś kurację ogólnie wzmacniającą, chyba kokarboksylazę. Jeżeli panu na tym zależy, mogę sprawdzić, ale…
– Byłbym panu doktorowi niezmiernie wdzięczny.
Stasiewicz podniósł się bez pośpiechu. Ruchy miał starannie wyreżyserowane. Podszedł do półki i zdjął z niej drewnianą kartotekę. Przez chwilę przerzucał tekturowe karty rejestracyjne i wreszcie powiedział: – Tak. To były zastrzyki kokarboksylazy na przemian z biostiminą. Chodziło o uspokojenie systemu nerwowego i o wzmocnienie mięśnia sercowego.
– Dziękuję panu, panie doktorze – powiedział z uprzejmym uśmiechem Suchecki, który zdążył już odzyskać swą przysłowiową cierpliwość. – I jeszcze jedno, ostatnie pytanie. Czy pan Rosicki nie prosił pana wtedy o przepisanie leku dla swojego znajomego lub przyjaciela?
Stasiewicz zmarszczył brwi.
– Zaraz, chwileczkę. Muszę sobie przypomnieć. Tak, rzeczywiście, pan Rosicki prosił mnie o przepisanie leku dla jakiegoś jego przyjaciela, cierpiącego na astmę. Ale co to wszystko ma wspólnego z zamordowaniem pani Rosickiej?
Suchecki zignorował to pytanie.
– Jak się nazywa ten lek przeciwko astmie?
– Belladrinal. Ma pan dziwną metodę prowadzenia śledztwa, panie kapitanie.
Suchecki westchnął.
– Ja w ogóle jestem trochę dziwny. Nie tylko pan mi to powiedział, panie doktorze. Czasem mi się zdaje, że ze mną coś jest nie w porządku. Wie pan… Ciągle człowiek ma do czynienia z morderstwami, z trupami… To wcale nie jest takie wesołe. Po jakimś czasie można dostać także rozstroju nerwowego.
– Jeżeli pan sobie życzy, mogę panu dać adres doskonałego neurologa – powiedział poważnie doktor Stasiewicz. – W takich wypadkach należy jak najwcześniej zacząć kurację.
– Dziękuję panu. W najbliższym czasie nie omieszkam poprosić o ten adres. W tej chwili bardzo się już spieszymy.
Stasiewicz wstał i odprowadził swych gości do przedpokoju.
Na ulicy Suchecki trącił w ramię przyjaciela i spytał:
– Dlaczego masz taką niezadowoloną minę?
Grabik skrzywił się jeszcze bardziej.
– Po jakiego diabła powiedziałeś mu o tym swoim rozstroju nerwowym? Facet teraz będzie latał po mieście i wygadywał Bóg wie co.
– Niech wygaduje – roześmiał się Suchecki. – Mam jednak nadzieję, że naszej rozmowy nie powtórzy Rosickiemu.
– Pod warunkiem, że nie ma z nim jakiejś poważniejszej sitwy – powiedział porucznik.
Suchecki spojrzał uważnie na Grabika.
– Do diabła – mruknął – przyznam ci się, że tego nie wziąłem pod uwagę. Wydaje mi się, że ja rzeczywiście zaczynam w piętkę gonić.
Pani Leokadia mówiła prawdę. Ryszard Wardecki był rzeczywiście bardzo przystojnym i atrakcyjnym młodym człowiekiem. Wysoki, świetnie zbudowany, miał szerokie, muskularne ramiona, na których osadzona było trochę za mała głowa, ozdobiona imponującą jasnoblond czupryną. Pociągła, orla twarz miała w sobie coś drapieżnego.
Suchecki postanowił bez asysty odwiedzić malarza. Włożył cywilne ubranie i pojechał z wizytą na Nowe Miasto.
Dzwonił długo i bez skutku. Już zaczynał myśleć o odwrocie, kiedy nagle przyszło mu do głowy, że można przecież nacisnąć klamkę. Pomysł okazał się wprost genialny. Drzwi otworzyły się posłusznie, przeciągłym skrzypnięciem dając znać gospodarzowi, że ktoś obcy nadchodzi.
Gospodarz jednak był tak zaabsorbowany pracą twórczą, iż nie tylko dyskretne skrzypnięcie drzwi, ale nawet wybuch bomby wodorowej nie byłby w stanie oderwać go od sztalug.
Korytarz był długi i dosyć szeroki. Na jego końcu