Kryminał. Zygmunt Zeydler-Zborowski

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Kryminał - Zygmunt Zeydler-Zborowski страница 9

Kryminał - Zygmunt Zeydler-Zborowski Kryminał

Скачать книгу

proszę pana, jak małżeństwo nie ma dzieci, to nigdy dobrze nie jest. Jak się pobierają, to i dzieci być powinny. Wtedy całkiem inne życie, rodzina…

      – Czasem i dzieci są, i nie ma zgody w małżeństwie – powiedział Suchecki. – Ale dlaczego właśnie państwo Rosiccy źle ze sobą żyli? Jak się pani zdaje?

      – Bo ja wiem? Tak jakoś. Chyba nie pasowali do siebie.

      – Dlaczego nie pasowali?

      – Trudno mi powiedzieć. No po prostu nie zgadzali się. Tak już bywa, że się ludzie nie dobiorą.

      – Czy pan Rosicki zdradzał żonę?

      Leokadia zaczerwieniła się i skromnie spuściła oczy.

      – Ja tam się takimi rzeczami nie interesuję.

      – Proszę pamiętać, że tu chodzi o wykrycie sprawcy morderstwa – powiedział energicznie Suchecki. – Nie możemy się bawić w żadne delikatności. I bardzo proszę, żeby pani mówiła prawdę. Jeżeli pani nie będzie chciała z nami teraz szczerze rozmawiać, to będzie pani musiała być poddana urzędowemu przesłuchaniu.

      Spłoszyła się.

      – Ależ ja wszystko powiem, co tylko wiem.

      – To świetnie. A więc proszę nam powiedzieć, czy pani zauważyła, że pan Rosicki miał jakieś przyjaciółki? Może odbierała pani telefony?

      – Owszem. Telefonowały różne baby, jak pani wyjechała na urlop, ale je przepędziłam i przestały telefonować. Każdej mówiłam, żeby nie zawracały głowy żonatemu człowiekowi i żeby się odczepiły. Potem był spokój z tymi telefonami.

      – Wspomniała pani, że pani Rosicka miała zamiar rozejść się ze swoim mężem.

      – Bo tak faktycznie było.

      – Może chciała wyjść za mąż za kogoś innego?

      – Chyba że za tego Rysia.

      – Za jakiego Rysia?

      – Taki jeden malarz. Ale po mojemu, to on się na męża nie nadaje.

      – A skąd pani wie, że ktoś taki w ogóle istniał w życiu pani Rosickiej?

      – Po pierwsze sama mi powiedziała, a po drugie dwa razy nosiłam do niego list, jak mu się telefon popsuł i pani Rosicka nie mogła się dodzwonić.

      – Sama pani powiedziała?

      – A tak. Kiedyś pan wyjechał służbowo i byłyśmy we dwie w domu. Pani wróciła po obiedzie z Grand Hotelu trochę pod gazem i zaczęła ze mną tak szczerze rozmawiać: że ma już dosyć tego Edwarda, że musi się wreszcie z nim rozwieść, że stworzy sobie nowe życie. Spytałam, czy chce się wydać za kogo innego, a ona na to, że może wyjdzie za Rysia, bo to taki postawny i przystojny mężczyzna. Postawny i przystojny to on faktycznie jest, ale te jego malowidła…

      – Widziała pani jego obrazy?

      – A jakże. Jak do niego przyszłam z tym listem, to mi zaczął pokazywać. Był podpity i widocznie dlatego tak mi się chwalił. Ale ja się tam na to nawet patrzeć nie chciałam i uciekłam. Takie obrazy maluje, proszę pana, że człowiekowi włosy na głowie stają.

      – Jak się nazywa ten artysta?

      – Ryszard Wardecki. Mieszka na Nowym Mieście. Tylko niech panowie nie mówią, że to ja…

      – Może być pani zupełnie spokojna. Dyskrecja zapewniona. I jeszcze chciałbym panią o coś zapytać. Czy pani czyści buty panu Rosickiemu?

      Była bardzo zdziwiona.

      – Buty? Oczywiście, że czyszczę. A dlaczegóż miałabym nie czyścić? Kupuję zawsze tę pastę skolimowską z takim kotem na pudełku. Też świństwo, ale jeszcze lepsza od innych. Przed wojną to były pasty. „Dobrolin” albo „Kiwi”…

      – Czy pani czyściła ostatnio takie sportowe, brązowe buty?

      – Te, co pan kazał sobie zrobić na obstalunek za tysiąc pięćset złotych? Pewnie, że czyściłam. Wczoraj rano. Ale dlaczego pan pyta?

      – Bo chciałem się właśnie dowiedzieć, jakiej pasty pani używa, żeby buty tak fantastycznie błyszczały.

      – Pasta pastą, a trzeba umieć czyścić, proszę pana. Nie każdy potrafi. Ja każde buty wyczyszczę na lakierki. Mam swój sposób, ale nie powiem.

      – Szkoda – westchnął Suchecki. – Chętnie poszedłbym do pani na przeszkolenie. Mnie nigdy nie udaje się tak butów wyczyścić. Chciałbym się jeszcze od pani dowiedzieć, czy pan Rosicki ma jakiegoś stałego zaprzyjaźnionego lekarza, u którego się leczy?

      – Oczywiście. Pan Rosicki stale lata do doktora Stasiewicza. Lubi się leczyć. Bez przerwy łyka jakieś pigułki, bierze zastrzyki. Ja to nienawidzę zastrzyków. Jak mnie co boli, to ziółek sobie zaparzę. Na żołądek bardzo dobrze mięta mi robi, a znowu na gardło szałwia. Można także dodać trochę rumianku.

      – Gdzie mieszka doktor Stasiewicz? – spytał spokojnie Suchecki.

      – Gdzieś na Mokotowie. Dokładnie panu nie powiem, bo nie wiem.

      – Czy pani Rosicka znała doktora Stasiewicza?

      – Pewnie, że znała. Jak pan był chory i leżał w łóżku, to doktor przychodził do niego.

      Suchecki porozumiewawczo spojrzał na porucznika i wstał.

      – Bardzo pani dziękujemy za rozmowę. Jeżeli przypomniałoby się pani coś ważnego, prosimy odwiedzić nas w komendzie miasta, w Pałacu Mostowskich. Niech pani zapisze sobie nasze nazwiska: kapitan Suchecki i porucznik Grabik.

      Na schodach Suchecki powiedział:

      – Zawsze twierdzę, że dwa są najlepsze źródła informacji – gosposia i dozorca.

      Doktor Stasiewicz był eleganckim starszym panem, o twarzy rzymskiego senatora. Spojrzenie jego ciemnych oczu miało w sobie dużo wyrozumiałości, z domieszką leciutkiego sarkazmu. Mówił wolno, wyraźnie akcentując każde słowo, jakby upajał się dźwiękiem swego głosu. Z całej jego postaci emanowała pewność siebie, jaką dają pieniądze i pozycja społeczna.

      – Spodziewałem się wizyty panów – powiedział, kiedy usiedli w głębokich, klubowych fotelach.

      – To pan już wie o śmierci pani Rosickiej.

      – Tak. Dzwonił do mnie pan Rosicki i zawiadomił mnie o tej tragedii. Byłem u niego.

      – W jakim stanie znalazł pan pana Rosickiego? – spytał Suchecki.

      – No cóż… – Stasiewicz rozłożył ręce. – Nie najlepszy stan nerwów, ale w tej sytuacji to przecież zrozumiałe.

      – A jak z sercem? Podobno wzywał w nocy pogotowie.

      – To

Скачать книгу