Król. Szczepan Twardoch
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Król - Szczepan Twardoch страница 15
Czerwiński odprowadzał go wzrokiem, dumając nad czymś.
– Spójrzcie, posterunkowy – powiedział, zamyślony, do Barlickiego. – Gdyby w tej łysej pale w ciemieniu dziurkę wywiercić, wyglądałby zupełnie…
– Zupełnie jak chuj, panie komisarzu. Wiadomo. Chuj z rękami.
Ja w tym czasie siedziałem w domu. Do drzwi naszego mieszkania zapukał łatek, chłopiec bosy i bardzo nędzny, w za dużym surducie. Wręczył mi kopertę. Dałem mu dziesięć groszy, uciekł. W kopercie był bilet na walkę bokserską w Kinie Miejskim. Powinienem był go spalić, ale nie spaliłem. Zamiast spalić bilet, poszedłem na walkę.
Pytam sam siebie dziś – dlaczego poszedłem? Pytałem też wczoraj i dziesięć lat temu, i trzydzieści lat temu, i nie wiem.
A potem, kiedy łatek uciekł, przyszła Magda.
Magda Aszer.
Nie pukała, weszła po prostu.
Była starsza ode mnie, chociaż tylko o rok. Z innej niż moja rodziny, w jej domu mówiło się po polsku, po żydowsku rodzice rozmawiali tylko wtedy, gdy chcieli, żeby dzieci nie rozumiały, w bożnicy bywało się rzadko albo wcale, na drzwiach nie było mezuzy, kuchnia nie była koszerna i czytało się „Nasz Przegląd”, nie „Hajnt”. Żydowskiego dzieci się nauczyły i tak, nie sposób było żyć u nas i z nami i nie mówić po żydowsku, ale Magda wolała po polsku.
Poza tym nie wyglądała na Żydówkę. Miała jasne, kędzierzawe włosy, które z zapałem prostowała, ciemnoniebieskie oczy i szeroką, słowiańską twarz o wystających kościach policzkowych. Nie była ładna, nie była też brzydka, niezbyt wysoka, muskularna, o silnych ramionach i prawie męskich bicepsach. Przez pływanie.
Myślałem potem często o tym, że Magda jest jakoś podobna do Emilii Szapiro, żony Jakuba. Miały ze sobą coś wspólnego, i to nie tylko szerokie ramiona atletek. Magda pływała, pływała z zapałem, trzy razy w tygodniu bywała na pływalni Makabi, na przystani na Jasnej Kępie, parę razy mnie zaprosiła, żebym przyszedł, i przyszedłem, i patrzyłem, jak pływa w białym kostiumie kąpielowym i w zapinanym pod szyją czepku, chociaż mój ojciec chętnie opowiadał mi historie o cadykach, którzy na widok kobiety zasłaniali oczy i nie odważyliby się przebywać blisko kobiety, jeśli nie byłoby przy nich innego mężczyzny, który mógłby ich ustrzec od grzechu. Dziś wiem, że to nie one dwie były do siebie podobne, tylko całe ich pokolenie, całe pokolenie żydowskich dziewcząt, pierwszych, które pływały, biegały, skakały wzwyż, na Grochowie uczyły się uprawiać rolę, a potem jeszcze na dodatek nauczyły się strzelać i używały tej umiejętności zarówno w Warszawie, jak i w Palestynie.
A ja, chudy, żydowski chłopiec w mycce, z założonymi za uszy pejsami i w kapocie sięgającej poniżej kolan, patrzyłem, jak Magda pływa i jak wychodzi z wody, ściąga zapinany pod brodą czepek i suszy włosy, a pod białym kostiumem pływackim widać było sterczące sutki jej małych piersi.
Wiedziałem, że to grzech tak patrzeć. Miałem to za nic.
Gdyby mój ojciec urodził się w Warszawie, też miałby to za nic, lecz pobożny Naum Bernsztajn urodził się w Łomży, a umarł nad brzegami glinianki w Latchorzewie, do Warszawy zaś przyjechał po pierwszej wojnie już jako dorosły człowiek, mąż swojej żony, ubogi, ale pobożny Żyd z szanowanego rodu, a skoro z Łomży, to jakby pokolenie wstecz względem Żydów warszawskich. Nie wszystkich, oczywiście, ale na pewno tych, na których przez całe moje dzieciństwo patrzyłem z zazdrością, na Żydów tak samo odzianych jak chrześcijanie, wytwornych, ogolonych i europejskich. Mój ojciec, pobożny i cichy, był ich przeciwieństwem. Gdyby mój ojciec dowiedział się o moim grzechu!
Ale się nie dowiedział.
W dzień po jego śmierci, w szabas 10 lipca 1937 roku Magda weszła do naszego mieszkania, minęła moją szlochającą bezgłośnie matkę i weszła do sypialni mojej i brata mego Emanuela.
– Emanuel, idź do matki – powiedziałem, bo byłem małym, podłym egoistą. A on poszedł.
Magda usiadła obok mnie. Wiedziała. Nawet bardziej niż ja.
I jak tak obok mnie usiadła, to już została na długo, aż do teraz.
Nie umiem znieść tej ciszy, ale jeszcze bardziej od ciszy nie umiem znieść tego, co mogę usłyszeć w radio albo w telewizji. Wstaję od maszyny, idę do lodówki, nalewam sobie zimnej wody. Potem wykręcam jej numer.
– Halo…?
Nie umiem odpowiedzieć. Więc milczę. Słucham jej ciężkiego oddechu.
– Nie dzwoń do mnie. Nie możesz już do mnie dzwonić – mówi po chwili, w ciszę, po polsku. Odkłada słuchawkę.
Wtedy odezwała się do mnie tym samym głosem. To niemożliwe, żeby głos w ogóle się nie zmienił. Więc może źle pamiętam. Ale jestem pewien.
– Mojsze, jestem… – powiedziała cicho i miękko, kładąc mi rękę na kolanie, a ja pomyślałem wtedy, że ojciec nigdy by na to nie pozwolił. Żeby Magda siedziała ze mną w pokoju. Matka też by na to nie pozwoliła, gdyby ojciec żył.
A potem mnie pocałowała w czoło i dopiero wtedy zauważyła, że ściąłem pejsy. Przesunęła palcami po moich wygolonych skroniach.
– Wszystko będzie, jakoś będzie… – szepnęła.
Pocałowała mnie raz jeszcze, znowu w czoło. Próbowałem znaleźć jej usta, przecież pragnąłem jej tak, jak się pragnie pierwszej kobiety w życiu.
Jednak uciekła z ustami. Odsunęła się.
– Jestem twoją przyjaciółką, Mojsze, tylko przyjaciółką. Potrzebujesz teraz przyjaciółki. Możemy pójść do teatru.
Nic na to nie odpowiedziałem. Pięćdziesiąt lat później, kiedy się wyprowadzała, już z ostatnią walizką w ręku odwróciła się do mnie w drzwiach, ciągle wyprostowana i silna, tylko blond loki ścięte na krótsze, siwe i z trwałą ondulacją.
– Lepiej by mi było w życiu, jakbyś skończył jak wszyscy inni – powiedziała bardzo głośno.
– Magda… – jęknąłem.
– Nie mów do mnie „Magda”! – wrzasnęła i wyszła, i trzasnęła drzwiami, a ja zostałem z tą głupią odpowiedzią i brzęczącym jeszcze w uszach trzaskiem, w mieszkaniu, które gdy trzask już zgasł, zostało zupełnie ciche.
A kiedyś, kilkadziesiąt lat temu, mój dom rozbrzmiewał głosami moich synów, kiedy tłukli się na podłodze, jak dokazujące szczenięta, piszcząc i pokrzykując. Nie wiem, co się z nimi stało.
Może nie chcą ze mną rozmawiać. Może zginęli na jakiejś wojnie,