Król. Szczepan Twardoch
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Król - Szczepan Twardoch страница 17
Kaplica jeszcze igrał z tym niebezpieczeństwem.
– Ależ pani Ryfko, jakiej kurwie proponuje się dwa tysiące złotych? – zaryzykował.
– Drogiej – powiedziała lodowato i zabrała rękę z jego ramienia.
Wydała mi się wtedy kimś nieskończenie mądrym i nieskończenie potężnym, ta chuda, niezbyt ładna, zniszczona życiem opiekunka prostytutek. Milczała, patrzyła mu w oczy w taki sposób, że nie potrzebowała słów.
– No, upraszam łaski, upraszam wybaczenia, pani Ryfko – wycofał się Kaplica. – Nie może mnie pani winić, że przy kobiecie takiej jak pani, nie posiadając dwudziestu centymetrów wzrostu więcej ani dwudziestu lat mniej, uciekam się do jedynego, co posiadam… Poza pewnym kunsztem, o którym nawet tutaj nie wypada mówić, oraz narzędziem do jego uprawiania, którego mi natura nie poskąpiła.
Zaśmiała się z żartu, jakby na pojednanie. Topór wojenny został zakopany.
– Pamiętam dobrze ten pański kunszt i narzędzie również, panie Kaplica, pamiętam, był czas, że myślałam, że rozerwie mnie na dwoje.
Śmiali się już razem. Kum wdrapał się na wysoki, barowy stołek. Nie sięgał krótkimi nóżkami do stopnia pod barem, więc tymi nóżkami dyndał.
– Kiedy to było, Ryfko, co?
– W dwudziestym drugim.
– Piętnaście lat… Czas leci szybciej, niż my dajemy radę za nim dążyć – powiedział filozoficznie Kum.
– Józefie, nalej panom koniaku – zwróciła się do barmana. – A skoro na mnie nie ma pan już szans, to co mogę panu zaproponować, Kumie?
– Madzia jest? – zapytał Kum.
Usłyszałem imię mojej miłości i zrobiło mi się lodowato, chociaż przecież wiedziałem, że nie o nią tu chodzi. A jednak.
– Czeka na pana, panie Kaplica – uśmiechnęła się Ryfka.
– To proszę ją zawołać, napijemy się najpierw – zaordynował Kaplica.
– Ależ panie Kaplica, pan przecież wie, że ona jest zbyt młoda, by pić alkohol! – droczyła się Ryfka.
– To niech jej Józef mleka z miodem zagrzeje! – Kaplica ze śmiechu aż klepał się po udzie.
Szapiro nie siadał, oparł się o ścianę, zapalił papierosa. Wstała jedna z dziewczyn, pulchna blondynka o zadartym nosku i spojrzeniu leniwym i kapryśnym, kojarzyło mi się to spojrzenie ze spojrzeniami odalisek z sułtańskich serajów, które oglądałem w albumach i książkach, jakich mój nieżyjący od dwóch dni tatko nie pozwalał nam czytać.
Wstała i podeszła do nas. Przez cienki tiul halki widziałem jej piersi, białe i krągłe, o ciemnych, płaskich sutkach.
– Zająć się młodzieńcem, panie Szapiro? – zapytała Jakuba, po czym zwróciła się do mnie: – Nazywam się Kasia.
Głos miała niski, trochę chrapliwy. Poczułem, że staje mi na widok jej piersi pod halką, staje mi nagle, gwałtownie. Podobały mi się jej piersi. Tak mi się przynajmniej wydaje.
Miała jednak coś takiego w oczach, w spojrzeniu, co kazało mi być ostrożnym, co zniechęcało, ostrzegało, zapowiadało samo dno oceanów obojętności, apatii, półśmierci, na jakie Kaśka może pociągnąć, jeśli tylko jej na to pozwolić.
Szapiro spojrzał na mnie i zobaczył bladego, przerażonego żydowskiego młodzieńca w brzydkich, chrześcijańskich łachach, z odkrytą głową, z matką, która siedzi w kuchni i płacze drugi dzień, i z ojcem, który poćwiartowany spoczywa w podwarszawskich gliniankach.
– Nie trzeba – odparł. – Innym razem.
Pomyślałem, że dziewczynie zrobi się przykro, ale oczywiście się myliłem. Odczuwanie przykrości nie należało do jej zawodowych obowiązków.
– To może dla pana mogłabym coś zrobić, panie Szapiro? – powiedziała bardziej zalotnie, przysunęła się, dotknęła jego piersi i krocza.
Podeszła do nas jeszcze jedna, wyższa i chudsza, ze spiętymi, ciemnymi włosami, podeszła jakby chciała zrobić blondynce konkurencję.
– Jestem tu nowa. Ola mi na imię. Panu, panie Szapiro, to ja za darmo dam, ile razy pan będziesz chciał – powiedziała. – Pan jesteś taki fetniak, panie Szapiro, jak żaden. Jak żaden!
Zastanawiał się chwilę.
– Dziś nie trzeba, dziewczęta. Następnym razem – powiedział w końcu, jakby z żalem.
Wziął mnie pod ramię, zaprowadził do baru. Ola siadła z powrotem na swój fotel. Kasia wróciła na dno swojego oceanu.
– Siadaj. Głodny?
Skinąłem głową. Usiadł obok, zdjął kapelusz.
– Panie ober, co jest do jedzenia na ciepło? – zapytał barmana.
– Na ciepło to sztuka mięs albo gotowana golonka. Golonkę pan zjedz, polecam, lepsza.
– Zjesz trefne? – zapytał Szapiro, przyglądając mi się badawczo.
Pokręciłem głową.
– Sztuka koszer? – zwrócił się znowu do barmana.
– A jak, panie. Koszer. Cadyki z całego świata tę sztukę tu jeść przyjeżdżają, taka jest koszer – uśmiechnął się barman, nieproszony stawiając przede mną i Szapirą butelkę zmrożonej wódki Baczewski i dwa kieliszki.
Szapiro śmiał się głośno.
– Rabin Michaelson orzekł, że ta sztuka mięs jest taka koszer, panie kochany, że do końca życia możesz pan świninę w śmietanowym sosie rąbać i nic nie będzie trefne, tak pana ta przekoszerna sztuka mięs zkoszerowała.
– Ja tam jestem apykejres, mnie daj pan golonkę, chłopakowi sztuka mięs – zaordynował Jakub, ciągle się śmiejąc. – Tylko szybko, bośmy głód.
Nalał wódki, do obu kieliszków, sobie pełny, mnie pół. Podsunął mi papierosa. Palić już mi się zdarzało, więc przyjąłem. Podał mi też ogień, zaciągnąłem się.
– Żitany. Francuskie. Najlepsze – poinformował mnie Szapiro, zaciągnąłem się więc ponownie. Były mocne i smaczne, nie powiem. Do dziś lubię gitanes, ale ciężko u nas gitanes dostać, więc palę głównie, co jest. Zwykle niedobre.
A może wtedy właśnie nie paliłem? Nie pamiętam.
Oficer