Król. Szczepan Twardoch
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Król - Szczepan Twardoch страница 19
A Magda Inbar nie chce się już nazywać Inbar. Magda znowu jest Aszer. Albo jakoś inaczej. Nie chce nawet, żebym mówił do niej „Magda”.
– Całe życie na ciebie zmarnowałam. Zmarnowałam na ciebie młodość, zmarnowałam dorosłość, a teraz marnuję na ciebie starość.
Gdybyś wtedy umarł, miałaby lepsze życie, to chciała powiedzieć.
Wolę myśleć o tym, o czym przez te wszystkie lata nie myślałem.
Wracam więc do chwili, w której jadłem pierwszy trefny posiłek w moim życiu, przy barze u Ryfki Kij na rogu Piusa XI i Koszykowej.
– Miałabym zajęcie dla tego chłopca – powiedziała Ryfka, mierząc mnie wzrokiem.
Szapiro trzasnął sztućcami o miedziany blat.
– Żebyś ropą i krwią pluła, jeśli jeszcze raz coś takiego powiesz!
– Och, dobrze, co to, krewniak twój jakiś? Ładny, utuczyć go trochę i by się nadał. Ale przecież ci go nie porwę. Może sam by chciał. Chciałbyś?
– Ryfka, trzymaj się z dala od tego chłopaka. Nie chciałby. Niech ci będzie, że to krewniak. Bliski.
Nie rozumiałem wtedy, co ma na myśli. Ale przecież miał rację. To krew nas połączyła. Krew Nauma Bernsztajna, mojego ojca. A dziś tamto „nadałby się” Ryfki brzmi mi jakoś pochlebnie, nie jestem homoseksualistą, ale tak brzmi, pochlebnie. Bo przecież nie o kobiety jej chodziło.
Zresztą być może ta rozmowa odbyła się kiedy indziej. Być może mówili o kimś innym, o jakimś łatku, który przyniósł pakunek? Nie wszystko pamiętam.
Za barem zadzwonił telefon. Piękny, nowoczesny siemens z czarnego bakelitu. Ryfka odebrała. To pamiętam doskonale.
Po przeciągłym „halooo” milczała przez chwilę, słuchając rozmówcy.
– Tak, są tutaj – odpowiedziała. – Naturalnie, zapraszamy serdecznie.
Odłożyła słuchawkę.
– Doktor się zapowiedział – rzuciła, nalewając kolejną rundę wódki sobie i Szapirze. – Nie wiedziałam, że on już z tej Ameryki wrócił.
– W zeszłym tygodniu. Pijany już? – zapytał bokser.
– Jeszcze nie.
– Tyle dobrego. Pewnie Pantaleona ściągnie.
Ryfka pokiwała głową.
– Zostaniesz…? – poprosiła. – Rozniosą mi interes…
– Zostanę – zgodził się.
Coś było w jego głosie, coś innego, coś, czego nie spodziewałem się usłyszeć.
Ryfka zdjęła kilka butelek z półek za barem, schowała do zamykanych szafek. Zrozumiałem, że chowa te droższe.
– Katarzyna, Ola, na dziś macie wolne, idźcie gdzieś! – krzyknęła.
– Ja też bym poszedł – powiedział pianista drżącym głosem.
– Ale tyś mi tu potrzebny, Jacku. Graj.
Westchnął i grał. Kasia i Ola podniosły się z otomany i porzucając nagle całe haremowe rozleniwienie, wybiegły szybko z salonu. Pozostałe w salonie cztery prostytutki z zakamarków kanap wyjęły puderniczki i zaczęły, a jakże, pudrować sobie nosy. Szapiro zapalił.
Patrzyłem na tatuaż na jego prawej dłoni, miecz obosieczny i śmierć.
Po kwadransie, który spędziłem nad pustym talerzem, słuchając bez zrozumienia lakonicznej konwersacji Ryfki i Szapiry, ktoś zapukał do drzwi w korytarzu, tak mocno, że słyszeliśmy to pukanie nawet w salonie.
Doktor inżynier Janusz Radziwiłek. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że jest Żydem. Nie wyglądał. Był wysoki i szczupły, miał aryjską twarz arystokraty i rysy, które wtedy wszyscy nazywali szlachetnymi, sam nie wiem dlaczego. Co może być szlachetnego w rysach twarzy? Twarz Radziwiłka wydała mi się twarzą kogoś z wyższych sfer, miał też na sobie mundur, oficerski mundur Związku Strzeleckiego, co było w moim ówczesnym mniemaniu jednoznacznie związane z kimś z wyższych sfer.
Mundur był nie lada jaki, wojskowo zielony, ze stójką i czerwonym wężykiem na tej stójce, zwieńczony okrągłą maciejówką z orłem, pod jej daszkiem okulary, jak u kogoś z wyższych sfer, okrągłe, rogowe – nadawały mu wygląd inteligencki mimo munduru.
Nawet czoło miał wysokie, pańskie, szlacheckie. Cienkie, ciemne włosy bez przedziałka zaczesane do tyłu lśniły brylantyną, kiedy tylko zdjął czapkę.
Lśniły również noski czarnych oficerek, wysokich aż do kolan, od razu widać, że robionych na miarę, z przodu wiązanych na całej długości.
Gdyby nie te buty i mundur, wyglądałby jak profesor, miał też profesorskie dłonie, smukłe, o długich palcach. Na małym palcu nosił sygnet, niczym hrabia, i w drugiej sekundzie uznałem, że wygląda bardziej jak hrabia niż jak profesor. Hrabia bardziej kojarzył mi się z oficerem niż profesor.
Nie był sam. Towarzyszył mu młody chłopak o smutnej i pięknej twarzy. Tak samo jak Radziwiłek był w mundurze Związku Strzeleckiego, jednak w szaserach zamiast bryczesów i w zwykłych trzewikach. Na pagonach miał dystynkcje sekcyjnego.
Nazywał się Eduard Tiutczew, był synem rosyjskiego arystokraty, który zamieszkał w Warszawie w 1919 roku, spłodził nieślubnego syna, po czym umarł. Był podobno dalekim krewnym poety Tiutczewa, kochał literaturę, miał osiemnaście lat i zabił już trzech ludzi.
– Dobry wieczór wszystkiemu ludziom tutaj – powiedział już na progu Radziwiłek piskliwym głosem, zupełnie nie pasującym do profesorskiej powierzchowności, a do tego dziwaczną, złą polszczyzną. – Dobry wieczór, pani Ryfka!
Tiutczew usiadł na najbliższym krześle, zapalił papierosa, z kieszeni bluzy wyciągnął tomik z wierszami i zagłębił się w lekturze.
– Dobry wieczór, pan Szapiro! – zapiszczał Radziwiłek. Nie żydłaczył, po prostu mówił dziwacznie. Ryfka dygnęła za barem.
Moja matka zawsze bała się złej polszczyzny. Ojciec polskiego w ogóle nie cenił, chociaż posługiwał się nim całkiem dobrze, ale ojca polski świat nie interesował, Polacy i Polska byli mu równie obcy jak chociażby Portugalczycy, tyle że byli bliżej.
Ale w Lizbonie żyłby tak samo jak w Warszawie.
Matka, chociaż pobożna, trochę się jednak Polską interesowała. Nie na tyle, by czytywać polskie gazety, „Kurjera” raczej w rękach nie miała nigdy, ale polskojęzyczny „Nasz Przegląd” owszem, kiedy tylko ojciec nie widział. Dlatego mimo protestów ojca poszedłem do gimnazjum Kryńskiego na rogu Miodowej i Senatorskiej, i chociaż było to gimnazjum